Alfama, najciekawsza dzielnica Lizbony. Położona jest na wschód od Bairo Alta. Pośrodku znajduje się wysokie wzgórze, na szczycie, którego stoi Castelo de s. Jorge górujące nad całym miastem. Wokół wzgórza i w jego okolicach rozciąga się dzielnica artystów, coś jak El Carmen w Walencji, w każdym razie, ja tak to widzę.
Sobotę poświęcamy na długi, wyszło, że bardzo długi, spacer po Alfamie. Najpierw śniadanie, hop on do lodówki, hop off na stół. Zasuwamy te wszystkie specjały, które kupiliśmy wczoraj. Kotleciki Balcalau otrzymują palmę pierwszeństwa, są znakomite. Ryba jest zrobiona tak, że nie smakuje rybą, więc nawet ja kilka zjadłem.
Idziemy, drogę mamy prostą, z domu na prawo i cały czas prosto, aż do celu. Tylko te góry. My mieszkamy w dołku, więc pierwszą „górską premię” mamy na samym początku etapu. Po drodze pełno punktów żywieniowych, ale też piętrzą się i piętrzą przeszkody, czyli sklepy. W każdym domu sklep i knajpa. Nie wiem, czy dojdziemy.
Z góry można zjechać kolejką na dół, po południowym stoku, nad rzekę. Za jedyne trzy osiemdziesiąt od osoby. Dziękujemy, zresztą idziemy nie w tym kierunku. Zaraz za „rogiem” mamy górską premię, o której już wspominałem. Nie jest lekko, ale potem już jest lżej. Następne kilkaset metrów terenu jest już się płaskie. Dalsza droga prowadzi w dół, co niechybnie oznacz, że dalej znowu będzie pod górę. Wygodne buty i żelazna kondycja, bez tego Lizbony nie zobaczysz.
Praca Luis de Camoes, to jeden z bardzo licznych placów w Lizbonie. Plac, jak plac, nic nadzwyczajnego, w całej Europie takich pełno. Piękny na pewno, ale czy wyjątkowy? Nie, tym niemniej urzeka nie architektura, ale atmosfera. Coś, czego nie da się zobaczyć, ale da się poczuć. Właściwie, to cała Lizbona taka jest. To samo, co na Bali, w Birmie, coś „wisi” w powietrzu. I to „coś” robi wszystko. Amen.
Wokół placu jeżdżą te słynne tramwaje, pod fontanną uliczny koncert, morze ludzi, uśmiechniętych i pogodnych. Słońce świeci, nad nami błękitne niebo, wokół piękno, czego chcieć więcej.
Koniec z „zaliczaniem”, nie będę już nigdy biegał „od zabytku, do zabytku”, już w Birmie było inaczej, tu robimy krok naprzód. Mniej planu więcej, spontanu, tak teraz będzie.
Mówiłem, że zaraz będzie w dół, idziemy „nad morze”. Lizbona właściwie nie leży nad morzem, ale u samego ujścia rzeki, co na jedno wychodzi. Duża woda, to duża woda.
Placa evocativa do Local do Regicídio, nazwę oczywiście skopiowałem z Google Maps, mógłby być położony w dowolnym dużym mieście Europy. Nuda, gdyby nie jedna z jego stron, czyli woda. Dochodzi aż do ujścia rzeki, widok stamtąd jest fantastyczny.
Uwaga, to teren „łowów”, grasują tu rozliczne bandy, specjalizujące się w okradaniu turystów, na różne sposoby. Pieniądze i wartościowe rzeczy trzeba chronić szczególnie. I absolutnie, nawet nie wdawajcie się w rozmowy o zakupie nielegalnych rzeczy. Nie tutaj, absolutnie nie.
Teraz już wchodzimy do następnej dzielnicy, Alfamy. Nie dbam o to, gdzie dojdziemy i co zobaczymy, idziemy „w miasto”, po prostu. I tak trafiamy prosto pod katedrę, tak jakoś wyszło. Więc katedrę Se na Afamie widzieliśmy. Tym razem za wstęp nie trzeba płacić, więc wchodzimy. No ładnie, trzydziesta szósta katedra w Europie zwiedzona.
Teraz znów jest grane, w górę. Na samej górze jest Zamek Świętego Jerzego i ruiny mauretańskie. Przed zamkiem zaś jest kolejka na godzinę stania, a potem jeszcze trzeba słono zapłacić. Taki „biznes plan”, jest całkowicie bez sensu.
Przechodzimy mimo, tak jak pisałem, zaliczanie zabytków się skończyło, zostawmy to innym. Z powodu zadeptywania świata przez turystów, chyba trzeba będzie zmienić charakter naszych podróży. Zwiedzanie już chyba w rachubę nie wchodzi, bo, co to za zwiedzanie?
Przechodzimy mimo, zostawiając zamek prawdziwym turystom. Znowu w górę, tym razem krótko. Wchodzimy na duży taras z widokiem, widokiem na dachy Lizbony, z morzem w tle. Gdyby nie koszmarne tłumy ludzi, byłoby cudownie, a tak nie jest. Tym niemniej, jest bardzo ładnie. Miradouro de Santa Luzia, tak nazywa się to miejsce, zaznaczone na mapach jako punkt widokowy. Gdy się jest w pobliżu, stanowczo warto zajrzeć.
Teraz spacer po Alfamie, danie główne. Już El Carmen w Walencji nam się podobała, Alfama jest jeszcze fajniejsza. No cóż tu powiedzieć, sami zobaczcie? Wiśta wio, łatwo powiedzieć, trzeba tam jechać. I w końcu, po co ja te książki piszę, jeśli nie mają innym pomóc, to po co?
Postaram się więc w krótkich słowach to opisać. W każdym wielkim mieście są dzielnice artystów, wolnych duchów i innych, którym życie w mrowisku nie odpowiada, oczekują czegoś więcej. Oprócz piwa i karkówki, do życia potrzebna im jest jeszcze kultura, towar dziś bardzo deficytowy. To jest ich dzielnica w Lizbonie.
Zapraszam do powłóczenia się kompletnie bez celu, nawet w kółko, bez znaczenia. Proponuję tu przyjść i być, nic więcej. Poddać się nastrojowi chwili, pomyszkować po zaułkach, posiedzieć w knajpkach, pokosztować miejscowego jedzenia. Satysfakcja gwarantowana. Tak też zrobiliśmy i było cudownie.
I znów dzień się kończy, nie wiadomo jak to się stało, ale już wieczór nadchodzi. Pora do domu, a droga daleka.
Schodzimy powoli ze wzgórza, u jego podnóża trafiamy do rejonu zamieszkałego przez ludność napływową. Tu też jest zajebiście. Azja, Afryka, Ameryka, wszystko w jednym miejscu. Możecie tu kupić sporo wyrobów, które potem dziesięciokrotnie drożej sprzedają w galeriach, na lotniskach i tym podobnych. Tak nas robią, dziesięciokrotnie.
Zapamiętuję to miejsce na poniedziałek, dziś musimy już wracać, siłki brak.
W Lizbonie jest kilka wielkich publicznych wind, zwanych tu elewatorami. Najbardziej znany to Santa Justa Elevator. Na moje oko, to co najmniej dwadzieścia metrów wysokości, albo i więcej. Metalowa konstrukcja z windą w środku wygląda jak wieża w środku miasta. Na jej szczycie, tam gdzie się wysiada z windy, jest pomost po którym trzeba przejść, na „stały ląd”.
Mamy więc dwa problemy, oboje mamy paniczny lęk wysokości, a na dodatek kolejka znów co najmniej na godzinę. Nie było dyskusji, odpuszczamy.
Wracamy tą samą drogą, gdy już wczołgamy się do domu, idziemy spać z kurami.