Czy po wczorajszym szaleństwie na ulicach Yangonu, może być jeszcze tłoczniej, bardziej hałaśliwie? Zdecydowanie tak, tylko trzeba trafić w odpowiednie miejsce. Udajemy się bowiem na prawdziwy stary bazar, Bogyoke Aung San Market.
Możemy iść, bo za sprawą nowoczesnych lekarstw i ducha Buddy, który czuwa nad nami, Gosia wprost cudownie ozdrowiała. Po opuchliźnie nie ma śladu, ból ustąpił prawie całkowicie. Aplikujemy lekarstwa i modlitwę oraz bandaż. Zachowamy szczególną ostrożność, pospacerujemy powoli tylko na bazar, trochę ponad kilometr. Dalej, czyli do Szwegadon Pagoda, pojedziemy taksówką i tak samo wrócimy do hotelu. Mamy plan, teraz pozostaje się go trzymać.
Dziś peregrynujemy po Anawratha Road w kierunku wschodnim. Ta dzielnica Yangonu, zbudowana jest podobnie, jak Mandalay. Ulice krzyżują się pod kątem prostym a większość ma numery zamiast nazw. To znakomicie ułatwia eksplorację. O dziwo, nawigacja w moim tanim chińskim telefonie, działa tu poprawnie. Czasem sygnał się gubi, ale za chwilę wraca. To zagadnienie topografii mamy z głowy.
Kilka słów o technice poruszania się pieszo po miastach w Birmie. Czytałem o ty niestworzone rzeczy. Wynikało z nich, że jeśli chcesz stąd wrócić żywy, nie wychodź z hotelu. Poruszaj się tylko taksówką. To oczywiście nic innego, niż trzecia prawda księdza Tischnera. Owszem, lekko nie jest, ale bez przesady. Nie jest prawdą, że samochody i inni uczestnicy ruchu drogowego, ignorują czerwone światła na skrzyżowaniach. Stoją grzecznie i czekają. Wyjątek stanowi prawoskręt, dokładnie jak w Polsce. Wtedy jadą i … trzeba im ustąpić. Podobnie jest z lewoskrętem, mimo że masz zielone światło, patrz uważnie w prawo na skręcających w lewo.
Ogólnie musisz mieć oczy dookoła głowy i dobry refleks, a wyjdziesz z tego cało. Można chodzić po czerwonym, poza pasami, jak Ci się podoba, tylko nie daj się przejechać. Gdy cię refleks zawiedzie, masz dużą szansę, że jednak wyhamują, ale wtedy patrzą na Ciebie niezbyt sympatycznie.
W każdym razie do tego, czego doświadczyliśmy w Ho Chi Minh, bardzo ale to bardzo daleko. Kto przeżył Wietnam, w Birmie będzie bezpieczny jak w łonie matki.
Jest tu miejska komunikacja autobusowa, nawet są przystanki. Na niektórych są nawet oznaczenia linii. Tylko niestety po Birmańsku, to samo na i w autobusach. Życzę powodzenia. Jest to jednak możliwe, bo dziś widziałem parę białasów wysiadających z autobusu miejskiego, i to z plecakami. Można?
Wracamy na chodnik, idziemy noga za nogą, patrząc cały czas pod stopy. Jeśli Gosia znów źle stąpnie, będzie źle. Są sklepy z ciuchami, rzadko, ale są. Dla Gosi dobra wiadomość, dla mnie zła, bo w sekcjach męskich wszystko „one size”, dla facetów z Europy nic nie kupisz, zapomnij. Zrobię to w Bangkoku, na Pratunam oczywiście.
W miarę przemierzonej drogi, rośnie tłok i ruch uliczny, wreszcie otwierają się bramy piekieł, znak, że docieramy do jakiegoś centrum. Tu są też knajpy, ale nie jestem pewien, czy byśmy chcieli skorzystać. Sporo tu hindusów i muzułmanów, są więc restauracje hinduskie i muzułmańskie halal. Co podają? O mój jedyny Boże, słów mało. Od samego patrzenia można kręćka dostać, jeśli chińska dzielnica w Bangkoku robi wrażenie, to tu jest jeszcze bardziej. Na ulicy tłumy, w knajpach ścisk, kucharze na oczach wszystkich dwoją się i troją, a ciżba klientów wprowadza do otworów gębowych, to co z tej krzątaniny powstaje. Wciągają kluski z głośnym siorbaniem oczywiście, maczają hinduskie placki w miseczkach z sosami, wprowadzają smażone na głębokim tłuszczu placki, czego tu nie ma? No właśnie.
I pełno straganów rozłożonych na chodniku albo wręcz na ulicy. Tam to dopiero jest czad. Mały stolik lub wózek z „kuchnią”, przy nim stół, plastikowe zydle, siedzą i jedzą. Cały czas, jedzą, jedzą i jedzą. Kwintesencja Azji, kto był, wie o co chodzi.
Mnóstwo owoców, można je spokojnie jeść, ale nie na miejscu, zdecydowanie zalecam dokładne umycie, nie ryzykuję też kupowania obranych i gotowych do spożycia. To nie Tajlandia, strzeżonego Budda strzeże.
Sule Plaza, do Yangonu dotarła „cywilizacja”, stoi wielki budynek, na wielkim skrzyżowaniu, nad ulicą kładka dla pieszych, kawałek Bangkoku w Yangonie. Tu skręcamy na północ, do bazaru jeszcze tylko kilka kroków. Weszliśmy na uliczkę „okularników”. Ludzie kochani, Nawet Gosia się poddała. Co tylko chcecie, wszystkie modele wszystkich marek. Tyle naraz nie kupisz nawet na Polach Elizejskich. Ceny? Jak na „oryginały”, bardzo niskie. Ale trzy, cztery razy drożej niż widywaliśmy. Trzeba zapłacić co najmniej dwadzieścia tysięcy a bywa więcej.
Wreszcie jest Bogyoke Aung Sang Market, coś jak Pratunam w Bangkoku. Czy może być więcej ludzi? Jest? Ulica stoi, pięć pasów ruchu, wszystkie zapchane, dokładnie jak w naszym ukochanym mieście.
Po drugiej stronie jest „stary bazar”, w dużym, ciągnącym się daleko w głąb, starym kolonialnym, piętrowym budynku. Tu można kupić przede wszystkim pamiątki i wyroby rękodzielnicze. Raczej tego nie szukamy bo w palnie Gosi są tylko dwie ostatnie „firmowe” torebki. Tu ich nie ma, czas nam ucieka, trzeba działać.
Nie kupiłem magnesów ani w Mandalay, ani w Bagan, a tu ni huhu, nigdzie nie ma. Szykuje się największa w historii kompromitacja, nie mogę wrócić bez magnesów. Wreszcie, gdy już wychodzimy z bazaru, są. I to naprawdę bardzo ładne, z Baganu właśnie. Jestem uratowany.
A gdzie torebki? Idziemy na „nowy bazar”, czyli do ultranowoczesnego centrum handlowego, galeria Mokotów się kłania. Są torebki, na trzecim piętrze. Tylko, że ceny może nie europejskie, ale nie zdecydowanie nie do przyjęcia. Potężna jest jednak siła modlitwy, najpierw znajduję pierwszy wózek z tym, czego właśnie szukamy, tyle że Gosi „nie pasi”. Został ostatni, jak nie tu, to nigdzie. Udało się, jest to, co trzeba. Dwa razy drożej niż w Mandalay, ale i tak bardzo, bardzo atrakcyjnie. Mamy wszystko, oprócz kasy oczywiście. Pora na główne danie dnia.
Szwedagon dosł. „złota pagoda z Dagon” – świątynia buddyjska w Rangunie (niegdyś Dagon), byłej stolicy Mjanmy. Wierzy się, iż została wybudowana 2500 lat temu na zlecenie króla Okkalapyy. Chociaż w jej nazwie jest słowo "pagodaa" to jako budowla sakralna jest typową stupąą. Uważana powszechnie za jedno z najświętszych miejsc Mjanmy (obok Świątyni Mahamunii w Mandalaj oraz Złotej Skały).
To, co czyni tę stupę wyjątkową pośród tego rodzaju sakralnych budowli jest to, że zawiera w sobie Sandaw (Włosy z Głowy) Buddy Gotamyy (ponoć 8 włosów). Przechowywane są one razem z niezliczoną ilością skarbów: złota i kosztowności wewnątrz stupy. Dodatkowo udekorowana jest dziesięcioma cennymi częściami. Stupa jest usytuowana na szczycie wzniesienia "Thein Gottara", które jest najwyższym wzniesieniem w okolicy Rangunu. Całkowita waga zebranego tutaj złota może dzisiaj dochodzić do 9 ton.
Bierzemy taksówkę, to jeszcze około dwóch i pół kilometra. Mamy w plecy z czasem, słońce już nisko, będzie kłopot ze zdjęciami. Docieramy dosłownie w ostatniej chwili. Taksówkarz wysadza nas gdzieś w połowie długiego podejścia pod górę. Twardziele zaczynają kilkadziesiąt metrów niżej. Idziemy zadaszoną, największą, jaką widzieliśmy „aleją wilków”. Nawet nie ma czasu na ogląd, ale przeważają zdecydowanie dewocjonalia. Takich podejść na górę, jest cztery, równo z kierunkami geograficznymi, my wchodzimy wschodnią.
Ogrom mam na imię. Na górze kasa, po dziesięć tysięcy od łebka. Nie ma zmiłuj, obcowanie z zabytkami staje się coraz droższe. Oczywiście miejscowi nie płacą. To dla nich miejsce kultu, a dla nas to niby nie? Ja też się modlę do Buddy. Zakładają mi też Birmańską spódnicę, kaucja trzy tysiące. Gosia jest przygotowana.
Co ja wam mam powiedzieć? Nic nie powiem, popatrzcie na zdjęcia. Tego w żaden sposób nie da się opowiedzieć, to jak stać w Gizie pod piramidami, tylko znacznie gorzej. Sama stupa, jak stupa, cała ze złota sięgająca nieba, sto pięć metrów wysokości. Ale jest tak rozłożysta, że tego nie widać.
Za to otoczenie powala na kolana. Matko moja jedyna, ile tego jest? Kilkadziesiąt budowli? Nie, na pewno więcej niż setka, różniące się stylem, formą i treścią. Mówią, że obejrzenie wszystkich zajmuje bite sześć godzin. Tyle posągów Buddy nie ma chyba nigdzie na świecie.
Ciżba ludzi, wreszcie pojawiają się biali, ale w ogromnej mniejszości. Zdecydowanie przeważają Birmańczycy. I każdy robi zdjęcia, setki zdjęć. No cóż, obchodzimy to dookoła, jak wszyscy. Robimy zdjęcia i próbujemy oglądać. Nie ma takiego, który by się w tym nie zgubił. Słońce powoli zachodzi, gdy dochodzimy do strony zachodniej, znika za horyzontem. Włączają oświetlenie. Idealny moment, bo świątynie trzeba zobaczyć i za dnia i w nocy. Nam się udało.
Co jeszcze? Ano nic poza tym, że atmosfera jest jak na gigantycznym odpuście, trudno się nawet pomodlić, taki zgiełk. All that jazz, po prostu.
Dla tego miejsca przyjechaliśmy do Yangonu, czy warto? Zdecydowanie tak. To jest jak Taj Mahal, po prostu „must see”.
Padamy ze zmęczenia i z głodu, po wyjściu łapiemy taksówkę i jedziemy pod hotel, teraz trzeba znaleźć knajpę. Po piętnastu minutach, na ostatnich nogach, z żołądkami przyklejonymi do kręgosłupa, trafiamy na jakiś lokal na rogu ulicy. Znów ceraty i zydle, żadnych białasów, tylko my. Nie wiem, czy to z powodu ferii, ale „obsługa” to dzieciaki w wieku szkolnym. Nasze wypoczywają na wyjazdach z rodzicami, te tutaj, pracują.
Najpierw obskoczyło nas czworo, potem sześcioro, mają atrakcję, tacy goście to rzadkość. Menu na szczęście jest też po angielsku. Ale próby uzgodnienia czegokolwiek spełzają oczywiście na niczym. Poza „no spicy” nic nie wychodzi, za to jest zabawa, ubaw o pachy. W końcu zamawiamy kluchy z czymś tam, podobno kurczakiem. Gosia wermiszel, ja tradycyjne, chińskie. Ja jeszcze biorę przystawkę z kaczych jajek, a co mi tam.
Na stole stoi termos z zieloną herbatą, to absolutny standard. Od razu mi dobrze robi, gorąca, smaczna, energetyczna. Na upał i zmęczenie nic lepszego nie ma. Do klusek dają nam dwie miseczki rosołu z kury. Zwykły niedoprawiony rosołek z odrobiną szczypiorku, I bez kolendry!!!
Gosia wrzuca do nich wermiszel, jest wniebowzięta, jest „nasz rosół”, Tylko jeszcze odrobina „maggiego”. Nic z tych rzeczy, jak przynieśli sosy do zupy, ło moja mamo, piołun.
Ale od czego mamy rozum? Idę do najbliższego sklepu i kupuję zwykły, jasny sos sojowy. Kacze jaja posypali oczywiście kolendrą, od serca. Na szczęście po wierzchu, więc udaje mmi się ją wydłubać. Gorzej z ostrą papryczką, ta chowa się między jajkami, muszę się napracować, bo mi trzewia wypali.
Gosia pochłania dwie zupki z makaronem i bierze jeszcze dwie, zupki są oczywiście gratis. Ja dostaję warzywa z jej potrawy i w sumie najadamy się absolutnie pod korek. A cały czas dziatwa dokładnie się przygląda, co my tu wyprawiamy. Oni się z nas śmieją, my z nich. Nie ma lepiej, jedna z naszych najfajniejszych kolacji w czasie licznych w końcu wyjazdów.
Czy tak dużo trzeba, by się świetnie bawić, by być szczęśliwym, tu i teraz? Homary, steki? Po jaką cholerę, wystarczą zwykłe kluchy i taka właśnie knajpa na rogu ulicy, gdzieś w Yangonie.
Na ulicy stoi para kolejnych białasów, nie mogą się zdecydować, macham do nich zapraszając do środka, to przeważa, wchodzą i siadają koło nas. Francuzi. Teraz dziatwa rzuca się na nich, mają następną „ofiarę”. My wychodzimy do domu. Na dziś zdecydowanie dość. Wiecie co? Sam już nie wiem, co dziś mnie bardziej ucieszyło, czy jeden z najwspanialszych zabytków świata, czy ta kolacja? Naprawdę mam wątpliwości, całe złoto tego świata to marność nad marnościami, obcowanie z innymi, życzliwymi ludźmi wśród żartów i uśmiechów, bezcenne.
Oj Birmo, co Ty mi zrobiłaś?