Geoblog.pl    Wjkrzy    Podróże    Birma    Upał w Yangonie
Zwiń mapę
2019
04
lut

Upał w Yangonie

 
Birma
Birma, Yangon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9906 km
 
Yangon powitał nas upałem, gdy po odespaniu podróży i śniadaniu, wyszliśmy na ulice, też dech w piersiach zapierało. Ale nie z podziwu, tylko upału. Żar się leje z jasnego nieba, różnica ogromna. Do tej pory byliśmy na północy Birmy, teraz wylądowaliśmy sześćset kilometrów niżej. W Yangonie gorąco, jak w Tajlandii latem. Jedyna różnica, nie pada a wilgotność też nie za wysoka. Ale wyższa, bo jesteśmy już blisko morza. Niedaleko stąd Irrawaddy uchodzi do morza.
Pierwsze wrażenie? Bród, smród i ubóstwo, trzeci świat. No może nie aż tak źle, ale dobrze też nie jest. Niska zabudowa, przeważają kilkupiętrowe bloki, ustawione zwartym szeregiem wzdłuż ulic. W stanie ledwo nadającym się do spożycia. Tropikalny klimat niszczy wszystko, wystarczy nie odnawiać i zaraz wszystko zaczyna się rozpadać.
Wszystko na żywioł, żadnego planu, nastawiali czego i gdzie popadnie. Ot z potrzeby życia, dlatego wszystko dostosowane jest do ich potrzeb, kompletny misz masz, chaos i rozgardiasz. Tempo życia przypomina Bangkok, ale tam jeszcze jakoś nad tym chaosem panują, tu zdecydowanie nie.
Ale chodniki bez porównania z Mandalay, dziury są rzadko, chodzi się pewniej. Mydło i powidło, to chyba jest dewiza, tego co widzimy na ulicach. Czego tu nie ma? Chyba nie ma takiego czegoś właśnie. Znajdziesz tu absolutnie wszystko, choć niekoniecznie to, czego akurat potrzebujesz.
Chcesz wejść do sklepu spożywczego, nie ma problemu, ale czasem trzeba przejść kilkaset metrów by na coś takiego trafić. Jesteś głodny? Nie ma sprawy, jedzenie jest na każdym metrze chodnika. Ale już takie coś, jak restauracja to absolutny rarytas. Jak nie wiesz, gdzie jest, chodzisz głodny kilometrami. Nie mamy odwagi jeść na ulicy, więc mamy problem.
Mało tego, gdy już się witamy z gąską, to w knajpie wyłącznie słodkie ciastka, albo coś, co w Malezji nazywa się „steamboat”. Na stoliku stoi miska z gotującym się rosołem, a w koło miski z „robakami”. Tylko normalnej knajpy z „ludzkim” jedzeniem ani widu.
Na razie jednak interesują nas zakupy. Ale tu absolutnie to samo. Jest wszystko, tylko niekoniecznie tam, gdzie akurat my jesteśmy. Większość sklepów oferuje towary codziennego użytku, Birmańczyków, nie to, co akurat nas interesuje.
W tym kompletnym chaosie strasznie ciężko coś znaleźć, trzeba się dobrze nachodzić. Ale, jak się już znajdzie to o ho ho. Ceny zwalają z nóg, nie wysokością, a wręcz przeciwnie. Myślałem, że Tajlandia jest tania. Nie jest, dopiero Birma pokazuje, że można kupować jeszcze taniej, raj.
Mijamy pierwsze budynki z epoki kolonialnej. Niegdyś stanowiły ozdobę dzielnicy, w której mieszkamy. Ale to było niegdyś. Dziś w olbrzymiej większości to ruiny, tyle, że na wielu są tablice informujące, że będą odnawiane. Niektóre już są, a inne niedawno doprowadzono do poprzedniego stanu. Te prezentują się pięknie.
Przed nami kolejna wielka i złota pagoda. Ile już ich było? Ta nazywa się Sule i zajmuje środek ogromnego ronda. Bo pagody są tutaj zwykle ogromne, jak już stawiać, to po byku. Taką chyba mają dewizę. Wstęp dla obcokrajowców płatny, jedyne pięć tysięcy. Niechętnie, ale płacę.
Cóż powiedzieć? Gdyby to była pierwsza, albo jedyna, to byśmy padli na kolana i prędko z niej nie wyszli. Ale nie jest, przykro to powiedzieć, ale ją po prostu „zaliczamy”. Nie mamy siły się zachwycać, a zdecydowanie można. Tylko w tym koglu moglu, nawet cudowna pagoda wpisuje się w charakter miasta. W środku taki sam tygiel, jak na zewnątrz. W Bangkoku zachwyca mnie kontrast, między terenami świątyń a ulicą. Często jest tak, że po wejściu na teren świątyni, uciekamy od zgiełku miasta. Budynki otoczone są ogrodami, panuje cisza i zaduma. Tu, w samym środku pagody jest tak samo, jak na ulicy. Jest nawet „pagodowy” handel i „pagoda food”. Zupełnie inaczej, kolejne nowe doświadczenie. Mimo wszystko jestem bardzo ukontentowany, właśnie tym, że tu jest inaczej.
Zaraz obok stoją wielkie kolonialne gmachy, te odnowione właśnie. Zupełnie inny styl, a na dodatek przechodzimy właśnie obok chrześcijańskiego kościoła. Jest ich tu sporo, jest nawet ogromna katedra, ale nie mieliśmy czasu, by do niej zajrzeć. Gdzieś w tym miejscu, Gosia źle postawiła stopę na kolejnej nierówności, niby nic się nie stało, idziemy dalej. Sprawa miała jednak swoje poważne i niemiłe konsekwencje.
Na razie jednak jest jak jest. Idziemy w kierunku rzeki, przez bazar. Jeśli do tej pory był piekielny rejwach i hałas, to tu jest tego znacznie więcej. Uwielbiam te klimaty. Jeśli kochasz miasta tętniące życiem, to Yangon jest absolutnie dla ciebie. Jeśli wolisz ład i porządek, nigdy tu nie przyjeżdżaj, bo szlag jasny Cię trafi. Ja należę do tych pierwszych, więc jestem zachwycony. A pamiętam jak spietrany chodziłem po miastach Tunezji czy Egiptu. Tam chociaż pełno było białych turystów. Tu prawie ich nie ma, przez cały dzień chyba nikogo nie spotkaliśmy.
I to jest właśnie absolutnie cudowne, mieć możliwość zobaczenia oryginału, nie podróbki. Dziś Birma, w tym Yangon są jeszcze nie zadeptane przez turystów. Można Birmę zobaczyć taką, jaka jest, prawdziwą. To jest absolutnie bezcenne. Ludziska, przyjeżdżajcie tu póki tak jest. Bo złe już wkracza do Birmy, są „inwestorzy”, są „inwestycje”. Ale puki co brniemy przez tą ludzką ciżbę, a w zasięgu wzroku, oprócz nas, nikogo białego nie ma.
Pisałem często naszym „narodowcom”, jakbyście się czuli, gdyby ktoś Was nagle przeniósł w takie miejsce, gdzie pośród ludzi innego koloru skóry, innej religii i kultury, bylibyście sami? Już byście tacy odważni nie byli, tchórze cholerni, silni tylko w masie. Ja się nie boję, nic a nic. Bo czego mam się bać? Jeśli już ktoś na mnie spojrzy, to życzliwym uśmiechem, gość przyjechał. Dzieci pokazują mnie palcami, o mamo popatrz, białas idzie. Bezcenne i cudowne uczucie. O życzliwości Birmańczyków można by powieść napisać, pobili wszystko, co do tej pory znałem. W każdej sekundzie pobytu tu czułem się doskonale. A o to przecież chodzi, żeby się dobrze czuć, prawda?
Idziemy nadrzeczną ulicą w kierunku dużego świątynnego kompleksu, Botuhtaung Pagoda. Wypatrzyłem go na mapie, nie jest daleko, przy okazji zobaczymy rzekę i przystań promową. „Bulwar” powala, ale w najgorszym tego słowa znaczeniu. Takiego syfu nie widzieliśmy dawno. Ale co tam, idziemy spokojnie do celu.
Znów cudzoziemcy muszą płacić, tym razem mam dość. Świątynia zdecydowanie prezentuje gatunek znany z Lichenia, jest odpustowa do bólu. To kolejny argument, żeby poprzestać na oglądaniu z zewnątrz. Nie wszystko złoto, co się świeci, a tu świeci się wszystko. Brama do raju dla ubogich, duchem i materią. Ojciec Rydzyk by się na pewno nie powstydził.
Gosia wreszcie kupiła smakołyki dla psów, będzie biedne zabiedzone stworzenia dokarmiać. Tyle, że one tego badziewia jeść nie chcą. Chude, z wystającymi żebrami, ale tego cholerstwa nie chcą. Wreszcie trafia się szczeniak jakby zainteresowany. Tak mu się spodobało, że chciał za nami iść. Na szczęście właścicielka go zawołała, bo co byśmy z nim zrobili?
Nad rzeką ten sam syf, co wszędzie, ale widok ciekawy. Do Yangonu zawijają pełnomorskie statki, widać je na środku bardzo tu już szerokiej Irrawaddy. Robię zdjęcia i wracamy do domu. Jesteśmy już bardzo zmęczeni i głodni.
Jak wspominałem, z tym, żeby znaleźć odpowiednią dla białasa knajpę, jest niejaka trudność, już wspomniałem. Po długich poszukiwaniach decydujemy się na sklep w stylu 7/11 gdzie dodatkowo stoi kilka stolików a menu wygląda, na zdjęciach, obiecująco. Bingo, było dużo, smacznie i tanio. Jakoś tak się stało, że zamówiłem krewetki, albo im się coś pomyliło. Gosia wzrok odwraca, i co ja mam zrobić? Były pyszne, dobrze wysmażone i w tempurze, a na dodatek obrane, choć podane z „doklejonymi” głowami. Dali do tego sos, który magicznie wydobywał z nich smak. Przepyszne.
Zrobiliśmy jeszcze małe zakupy i lądujemy w hotelu. Dzień był trudny, ale bardzo udany. Gosia przytaszczyła wielką torbę zakupów, a ja pasty dla Michała. Takie, do szybkiego robienia bardzo egzotycznych dań. Pech, że napisy na nich po Birmańsku, jak on sobie z tym poradzi, nie moja sprawa, chciał egzotyki, to będzie miał.
Trochę się zdrzemnąłem, gdy się obudziłem, dramat, Gosia nogi postawić na ziemi nie może, płacze z bólu. No to mamy problem. Kostka spuchnięta, ból straszny. Co robić? Mamy porządne ubezpieczenie, ale to nie takie proste, to Yangon, nie Warszawa. I to właśnie nas uratowało. Na każdym rogu apteka, sprzedają wszystko bez żadnych recept, jak wiesz, czym się leczyć, to masz i już. Kupiłem maści z diklofenakiem, ale próby znalezienia czegoś w rodzaju pospolitego Altacetu spełzły na niczym. Na razie muszą wystarczyć zimne okłady, bandaż na szczęście kupiłem. Wyszedłem po ten Altacet jeszcze raz, szukałem też zwykłego octu. Szukałem, szukałem i w końcu znalazłem. W jakimś zapyziałym sklepie na dolnej półce, ale jest. Po zaaplikowaniu diklofenaku zelżyło, ocet zrobił swoje. Jest znacznie lepiej, zobaczymy co będzie rano. Jest szansa, że się uda i Gosia nie spędzi reszty wakacji na łóżku w hotelu. Miejmy taką nadzieję, nie jesteśmy zresztą sami, Budda w tej podróży nad nami czuwa, zdecydowanie.


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Wjkrzy
Włodzimierz Krzysztofik
zwiedził 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 393 wpisy393 253 komentarze253 3081 zdjęć3081 34 pliki multimedialne34
 
Moje podróżewięcej
18.04.2019 - 23.04.2019
 
 
25.01.2019 - 09.02.2019
 
 
29.12.2018 - 01.01.2019