Geoblog.pl    Wjkrzy    Podróże    Birma    Pagan, jedyne takie miejsce na Ziemi
Zwiń mapę
2019
01
lut

Pagan, jedyne takie miejsce na Ziemi

 
Birma
Birma, Pagan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9403 km
 
Są takie magiczne poranki, gdy wszystko się układa. Gdy budzisz się, wychodzisz przed dom, a wkoło Ciebie magia. Zwykle mam tak, gdy jestem w jakimś dalekim zakątku świata, po długiej podróży, idę zmęczony spać, a gdy wstaję, zachwyt odbiera mi mowę. Strasznie jestem patetyczny, ale też miejsce gdzie dziś wstałem zdecydowanie na patos zasługuje. Bo jak inaczej, gdy mieszkamy w przepięknym ogrodzie, ptaszki z rana śpiewają, słońce wypala poranne mgły a wokół …
No właśnie, wokół tego ogrodu, wystają ponad roślinność rzeczy, które owszem widziałem, ale mieszkać w środku królestwa Angkoru, bo tak to wygląda, to jednak jest coś. Gdy jem sobie śniadanie w hotelowej restauracji, doskonałe zresztą, po drugiej stronie drogi widzę zbudowane tysiąc lat temu pagody. Jedna obok drugiej, gdy patrzę w drugą stronę, z nad roślinności wystaje ogromna piramida. Gdzie ja się obudziłem?
Nie ma takiego drugiego miejsca na Ziemi, Bagan jest czymś absolutnie wyjątkowym. Mówią o nim, drugi Angkor. Ale owszem, pozostałości królestwa Angkoru robią niesamowite wrażenie. Ale tu jest jeszcze bardziej, Może nie ma tu tak ogromnej świątyni, jak Angkor Wat, na pewno nie ma, bo tamta jest największą sakralną budowlą na świecie, ale za to jest ich … tysiąc.
Nie będzie łatwo, nie wiem, czy jest ktoś, kto to wszystko zobaczył, nam się w trzy dni na pewno nie uda. Ale zrobimy co się da, żeby doświadczyć tyle, ile tylko zdołamy.
Najpierw jednak poszedłem się pomodlić o pomyślność dla naszych planów. Hotel ma, jakby własną pagodę, tuż za płotem, furtka jest zawsze otwarta, wśród pięknego ogrodu, stoi jedna z tysiąca. Jestem sam na sam z historią, z patrzącym na mnie pobłażliwie posągiem Buddy, w samym środku pagody. Chyba dał się przekonać i nam pobłogosławi, będzie dobrze, będzie najlepiej.
Potem poszedłem na drugą stronę ulicy, przy której stoi hotel. Czy ktoś widział, żeby zaraz przy drodze stały, jedna niedaleko drugiej, pagody z przed setek albo i tysiąca lat? Niesamowite, jest teraz pora sucha, trawa pod nogami chrzęści, płaski teren porastają krzaki i niewysokie drzewa. Wygląda to trochę jak typowy busz. A ja stoję przed kolejnym konterfektem Buddy, w kolejnej małej świątyni. Z okalających je murów niewiele zostało, pewnie je miejscowi rozebrali, gdzieś obok widać drewnianą chałupę i pasące się przed nią krowy. A na podwórku stoją białe stupy. Niemożliwe.
Wąska piaszczysta droga wiedzie w środek pustkowia. Tyle, że w oddali widać, a to złote wierze, a to ceglane pagody, a to całe piramidy zbudowane z cegieł. Cała dolina Bagan ma około osiem na sześć kilometrów. Pieszo się tego obejść nie da. Można wynająć taksówkę, ale co to za frajda. Można wynająć dwukółkę, ale ja tego unikam, gdy tylko mogę. W dzisiejszych czasach wykorzystywanie zwierząt nie powinno już mieć miejsca. Zresztą, jest to zdecydowanie wbrew moim przekonaniom. Ale jest wyjście idealne, to elektryczny skuter. Można oczywiście wziąć zwykły rower, ale nie w moim stanie zdrowia, starość nie radość, jeden staw biodrowy sztuczny, drugi obolały, nie dam rady. Za to ekologiczny, elektryczny skuter będzie w sam raz. Bez spalinowego silnika, cichutki, a tak samo funkcjonalny.
W wypożyczalni obok kosztuje osiem tysięcy za cały dzień, w hotelu dwanaście. Tym niemniej wypożyczenie w hotelu jest proste, płacisz i masz. W wypożyczalni już tak prosto nie jest. Poza tym wiem, że zdarzają się przewały, a ja nie mam w sobie przestrzeni na użeranie się w sprawach kompletnie nieistotnych. Dziesięć złotych mniej to nie jest żaden argument. Biorę skuter z recepcji.
Nie ma prostszego pojazdu do obsługi, przekręcasz kluczyk, pociągasz rączkę gazu i jedziesz. Skuter nie tylko wygląda tak samo, jak spalinowy, którym jeździłem w Tajlandii, ale też ma wszystko identyczne, nic się nie muszę uczyć. Tak mi było przykro, gdy przez kilka ostatnich lat, z powodu choroby, nie mogłem sobie pojeździć. Z tym większą przyjemnością dziś znowu na niego wsiadam.
Mistrzem to ja nie byłem nigdy, kilka lat przerwy swoje robi, więc najpierw pojechałem sam w pola, niech sobie ciało i mózg przypomną jak to się robi. Działa, zawracam, biorę Gosię na pakę i ruszamy. Wiatr we włosach, błękit nieba nad nami, a przed nami przygoda.
Jedziemy na południe, prosto w słońce. Wszystko cudownie, jest tylko jeden problem, o którym wspominałem, co wybrać? Wiecie, jak to jest. Najpierw łapiesz wszystko, ale potem widzisz następne i następne. A każde warte zobaczenia. Najpierw oglądamy małe pagody porozrzucane w buszu, po kilku, docieramy do czegoś zdecydowanie większego, zdecydowanie.
Kaung San to wielka budowla sakralna, zdecydowanie w typie, jakie zwiedzaliśmy w Angkorze. Wejście jak zwykle, przez „aleję wilków”, czyli pasaż handlowy. Wokół budowli też ciągną się stoiska z miejscowymi wyrobami. I ludzi tłum oczywiście. Zaparkowane autokary, taksówki, Oskary i mnóstwo skuterów oraz rowerów.
I sprawdzają bilety. Zapomniałem napisać, że zwiedzanie jest płatne, i to nie mało. Na szczęście bilet pozwala na wstęp do absolutnie wszystkich budowli. Tym niemniej kosztuje dwadzieścia pięć tysięcy kiatów. Można go kupić wszędzie, my swoje kupiliśmy wczoraj na przystani. Tam, gdzie są sprawdzane, walą „starożytne” stempelki, można wejść tylko raz.
Kaung San robi wrażenie. I z zewnątrz i w środku. Gdzie się obrócisz, widzisz oblicze Buddy, są ich tu tysiące, może nawet setki tysięcy. Od ogromnych, gdy musisz zadzierać głowę, po malutkie, rozmieszczone, gdzie tylko się da. Nie ma czasu na dokładne oglądanie, choć warto, bo każda budowla ma bardzo bogate zdobnictwo zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Ale gdy sobie uświadamiam, że jest ich około tysiąca, wymiękam, będzie „po łepkach”, inaczej nie da rady.
Wracamy w pola, jedna pagoda po drugiej. Te mniejsze, zwykle stoją w grupach po kilka. Gdy się zatrzymujemy, możemy chodzić od jednej do drugiej. Tylko trzeba uważać, bo można tak iść kilometrami albo zapomnieć gdzie się zostawiło skuter. Często jesteśmy zupełnie sami, ale równie często spotykamy małe grupy turystów poruszające się, tak jak my, e-bikami lub rowerami. I tak przez pola, piaszczystymi ścieżkami plączemy się gdzie nam się coś spodoba. I nagle, wyjeżdżamy na nasz hotel. Jak to się stało? No właśnie, co jak co, ale zgubić się tutaj jest zdecydowanie najłatwiej. Nie liczcie na nawigację, w każdym razie moją. Żadnych dróg, poza dwoma asfaltowymi, na nie ma. Ale można się zorientować, gdzie się jest i w jakim mniej więcej kierunku trzeba jechać. To mi wystarczy.
No to teraz pojedziemy do właściwego Bagan, tylko że mi się kierunki pomyliły i dojechaliśmy aż do Nyaung-U. Od tych nazw kręćka dostanę, to oczywiście problem z transkrypcją Birmańskiego alfabetu na łaciński. Nie ma jednej wersji, więc za każdym razem można te nazwy napisać w łacińskim inaczej. Ale jakie to ma znaczenie?
Jak już tu jesteśmy, to trzeba zobaczyć Shwe-zi-gon Pagoda. To budowla współczesna, no tak mniej więcej, ale zdecydowanie z nowszego okresu dziejów, niż większość. Imponująca, jak to mój pracodawca wymyślił slogan, „sami zobaczcie”. Wolne żarty? Nie, po raz kolejny sugeruję, że każda złotówka wydana na tą podróż, była wydana właściwie. Bo warto.
Kupiliśmy sobie kolejnego Buddę do domu. Jeszcze kilka razy, a nasze mieszkanie będzie w środku wyglądało, jak pagoda, mnie to pasuje, polubiłem gościa, jestem przekonany, że dobrze na mnie wpływa. Mam też nadzieję, że i on mnie polubił.
W środku świątyni stoi złota stupa sięgająca nieba, w każdym razie tak to wygląda. Dookoła tego złota też bez liku, tak tu jest, wszędzie. Co jeszcze? A no daliśmy ostro popalić, waląc bez opamiętania w wielki, też złoty oczywiście, dzwon. Chińczycy patrzyli na nas, jak na idiotów, jakby sami całe życie w dzwony nie walili, wielkie mi co. Jak ja mam inaczej wysłać prośbę do Buddy? Walisz i leci, nie ma lepszego sposobu.
Do hotelu, po drodze nic specjalnego nie ma, ale tuż za nim znów się zaczyna. Zatrzymujemy się przy większej grupie budowli. Spotykamy tam faceta, któremu ktoś zapłacił za obraz naszymi złotówkami. Facet ma pięćdziesiąt złotych i nikt mu tego nie chce wymienić. Pyta się ile to jest? I czy ja bym mu nie wymienił? Nie mam przy sobie dolarów, a kiatów mu nie dam bo mi się zaczynają kończyć. To bardzo blisko hotelu, więc podaję mu numer naszego pokoju, wieczorem mogę mu pomóc, ale się nie pokazał. Ale mam pomysł, zaraz jedziemy do Bagan, wezmę te dolary, jak znów tam będzie siedział, to pięć dych odkupię, w Birmie, widzicie jakie życie bywa zabawne.
Hti-lo-min-lo, następny gigant, wśród miejscowych świątyń. A w środku odpowiednio wielki Budda. Świątynia ma ciekawą architekturę, podobną zresztą do innych. Zbudowana na planie kwadratu, w środku są korytarze zewnętrzne i wewnętrzne obiegające ją dookoła. Z każdej strony kwadratu jest wejście i ogromny posąg Buddy po wewnętrznej stronie, przy głównym wejściu największy. Jest tajemniczo, bardzo tajemniczo.
Jesteśmy głodni i zmęczeni, pora na jakiś posiłek. Birmą straszą wszyscy, zupełnie niepotrzebnie. Ni jemy „street food”, bo aż tacy odważni nie jesteśmy. Ale poza tym można jeść w każdej knajpie, na plastikowych stołkach przy kiwających się stołach, tradycyjnie obciągniętych ceratą. I soki też pić można, i owoce spożywać też. Jesteśmy w Birmie piąty dzień i nic, układ pokarmowy absolutnie w normie. Właśnie, nie pisałem za wiele o jedzeniu. A jest wspaniałe, Tajlandia odpada. Do głowy by mi nie przyszło, ale tak jest. Kuchnia „shan” jest cudowna, pełna smaków, połączeń, taka sałatka z marynowanych liści herbaty, z orzechami, sosami, chilli, pycha. I nie jest tak ostro, owszem można się „podpalić”, ale na własne życzenie. Większość potraw jest zupełnie „zjadliwa” pod tym względem. Znów Birma nas zaskakuje, tego, że tak dobrze dają jeść, nie wiedziałem. I tanio, za dziesięć tysięcy kiatów, czyli dwadzieścia pięć złotych, pełny posiłek dla dwojga, przystawka, danie główne i napój. Często też dostaje się „prezenty”. Tu dostaliśmy po miseczce zupy, ja miałem „kapuśniak” z kiszonej Pak Choi a Gosia rosół z kury i … kolendry. To istna plaga, kolendra jest wszechobecna, zwłaszcza w zupach. I jak oni brązowy, smażony ryż robią. I masowo stosują słodki sos sojowy, którego w Tajlandii, jak na lekarstwo. Nie mam czasu teraz pisać więcej, jak będę pisał książkę, może napiszę o jedzeniu specjalny rozdział, bo na pewno warto.
Gdy docieramy do właściwego Bagan, kompletne załamanie. To, co widzieliśmy do tej pory, to była tylko namiastka. Szaleństwo, od Złotego Pałacu piętrzą się giganty, Manhattan jakiś, czy co? Nie damy już rady, Bagan będzie jutro. Szukamy jakiegoś sklepu i wracamy do domu. Łatwo powiedzieć, tu sklepów nie ma. Jedyne, co możesz znaleźć, to Azjatyckie „mydło i powidło”, niczego poza chipsami, marnymi słodyczami, napojami, wodą i piwem nie kupisz. Mnie potrzebna apteka, bo krople do nosa się kończą, ale to nie tutaj. Weźcie to zdecydowanie pod uwagę.
Po powrocie do hotelu, ja jeszcze nie mam dosyć, po chwili odpoczynku jadę znów w pola, a Gosia relaksuje się czytając książkę. Pojechałem głęboko na południe, Su-la-nim-paahto, kolejna wielka piramida, potem jeszcze większa Dhamma-lan-gyi. Tu zdecydowanie więcej ludzi. Świątynię zbudowano w 1193 roku, robi wrażenie. Co szczególnego, zachowały się tu malowidła na ścianach, coś wspaniałego. Mogę zobaczyć, jak to kiedyś wyglądało, bardzo, bardzo ciekawie.
I tak plączę się aż do zachodu słońca, oczywiście nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem. Sam zachód zastaje mnie koło jakiegoś punktu widokowego. Zwożą tu turystów setkami, by z górki zobaczyć zachód słońca nad świątyniami Baga, a ja nie wziąłem aparatu, mam tylko smartfona. Błąd.
Wracam w kawalkadzie pojazdów, dojeżdżam cały zakurzony, ale prosto pod hotel, i na tym już definitywnie koniec. Idę jeszcze na kolację i walimy się do łóżka. To było szaleństwo, co będzie jutro? Aż strach się bać.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Ilona
Ilona - 2019-02-02 21:28
Pięknie tam Włodziu, nakręcamy się powoli:)
 
 
Wjkrzy
Włodzimierz Krzysztofik
zwiedził 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 393 wpisy393 253 komentarze253 3081 zdjęć3081 34 pliki multimedialne34
 
Moje podróżewięcej
18.04.2019 - 23.04.2019
 
 
25.01.2019 - 09.02.2019
 
 
29.12.2018 - 01.01.2019