Geoblog.pl    Wjkrzy    Podróże    Birma    Saging i Inwa
Zwiń mapę
2019
30
sty

Saging i Inwa

 
Birma
Birma, Mandalay
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9250 km
 
Saging Hill

Dziś jedziemy na wycieczkę poza miasto. Zwykle turyści wybierają program na maksa, Saging Hill, Aiwa i Mingun. Taka zabawa trwa od rana do nocy. Bo na koniec jeszcze fundują sobie spacer o zachodzie słońca po tekowym moście Ngayung Yu. Wymaga to żelaznej kondycji i sporego pospiechu, bo do zobaczenia jest mnóstwo a i drogi do przejechania sporo. My się wykańczać dla idei nie mamy zamiaru. Dlatego kroimy program, na pewno pojedziemy na Saging Hill i do Aiwy. Mingun odpada a most jest pierwszy w rezerwie, gdy czasu i sił starczy. Zaczynamy o dwunastej, bo trzeba się porządnie wyspać. Na śniadanie mam dzisiaj smażoną wołowinkę z warzywami, papryką i cebulą w której można też znaleźć grzybki moon. Jak wczoraj dokładam kapustę smażoną w sosie sojowym i brązowy ryż. Na deser owoce, obejdzie się bez ciastek.
I tak jakoś zeszło do dwunastej. Zamiast Alego, pojawił się jego „brat”, pewnie jak w Egipcie, oni tu są wszyscy „brothers and sisters”. Może to i lepiej, bo Ali jest strasznie gadatliwy a ja wolę mieć w samochodzie ciszę i chcę móc skupić się na oglądaniu a nie konwersowaniu przez cały dzień.
Nasz nowy kierowca jest w porządku, słabo zna angielski, nie będzie nas zamęczał. Wyjeżdżamy z miasta, po drodze mijamy ogromne jezioro, wokół biedne wioski i bałagan, bałagan i jeszcze raz bałagan, wszechobecne śmieciowiska i mrowie ludzi pogrążonych w swoich zajęciach. I psy, miliony psów włóczących się wszędzie.
Do Saging musimy się dostać przez most na rzece Irrawady, trzeba płacić jak się wjeżdża i jak się zjeżdża, tak jakby po środku można by było na niego samochodem wskoczyć. A może chodzi o coś innego? Saging to mała zapuszczona mieścina, ale na wzgórzach jest około, uwaga, trzech tysięcy pagód. Od wielkich świątynnych kompleksów po pojedyncze stupy i ołtarzyki. Tyle tego jest, że się chyba nie urodził, taki, co by je wszystkie zobaczył. My mamy w planie jedynie trzy, czyli zobaczymy jedną tysięczną wszystkiego.
Co dokładnie, może kiedyś uda mi się ustalić, to w książce dopiszę, gdzie byliśmy. Na razie ostro podjeżdżamy pod górę serpentynami, mijając po drodze niesamowite miejsca. Chciałoby się wszędzie zatrzymać, ale nie da rady. W końcu stajemy i idziemy do pierwszej świątyni.
Najpierw oczywiście wspinaczka, ostro po schodach w górę, przez „aleję wilków”, bo nie ma inaczej. Są turyści, są handlarze. Nie obyło się, Gosia łapie bluzkę, kupujemy też coś w ramach naszych licznych zobowiązań. Świątynia jest piękna. Szczególnie łukowata budowla, zawierająca w sobie pasaż, gdzie, po jednej stronie stoją w szeregu posągi siedzącego Buddy, a po drugiej są malowidła przedstawiające życie Buddy, od narodzin do oświecenia. Trzeba by tu cały dzień posiedzieć żeby to wszystko dokładnie obejrzeć i przeczytać.
Idziemy jeszcze trochę w górę. Tu kłopot, do świątyń wchodzi się na bosaka, musimy przejść przez kamienny dziedziniec, jest może nie gorąco, ale mocno ciepło. A posadzka oczywiście gorąca, po kilku krokach zaczynam pajacować, znaczy się podskakiwać jak pajacyk, bo w nóżki parzy. Na górze trafiamy na „dziatwę szkolną”, małych mnichów w ciemno bordowych szatach. Prawie każdy ze smartfonem w ręku, znak naszych czasów. Ciekawe, czy mają specjalne aplikacje do łączenia się z Budda? A już mały mnich w odblaskowych ciemnych okularach z nieodłącznym telefonem w ręku, to naprawdę ciekawy widok. Jak widać zaraza przenika nawet do buddyjskich klasztorów. Świat zombiaków nadchodzi.
Następne miejsce do obejrzenia, pagoda coś tam coś tam, kierowca źle mówi po angielsku, ja źle rozumiem, nie szkodzi, wszystkiego wiedzieć nie muszę, wystarczy mi, to co zobaczę. Na nieszczęście nasz opiekun pokazuje mi piękny klasztor prawie na horyzoncie i mówi, że tam powinniśmy pójść. Widzę prowadzącą do niego ścieżką na grani wzgórza, na szczęście przykrytą dachem. Ale nie dość, że daleko, to jeszcze raz pod górę a raz w dół. No dobra, spróbujemy.
Gosia wysiada po stu metrach, zostawiam ją w pustej pagodzie, ma matę, może się walnąć na podłogę i poopalać. Dokładnie, jak dwie miejscowe, które włączyły sobie w komórce jakiś rap rodem ze wschodniego wybrzeża, ale USA, i leżą, bo co tu można o tej porze dnia robić? No można, jak ja zasuwać ścieżką w kierunku klasztoru.
Ciężko było, nie dość, że się zasapałem, to i spociłem. A klasztor? Jak klasztor, no piękny oczywiście. Przed głównym budynkiem równie piękna „plebania”, jak widać pewne rzeczy są niezależne ani od miejsca ani od religii. Ci co „bliżej Boga” mieszkają w luksusach, reszta jak Bóg da. Podobno po śmierci, wszyscy będą równi, podobno. Na razie jednak nie ma co na to liczyć, nawet u buddystów.
Mimo pozornego podobieństwa, każda pagoda jest różna, konterfekty Buddy też, choć na pierwszy rzut oka są jednakowe, to jednak zawsze różnią się szczegółami. Budda ma tysiące twarzy, no i dokładnie tak jest, wystarczy się trochę przyjrzeć. Również kolory i wzory dookoła posągów są różne, dlatego właściwie każda świątynia wygląda trochę inaczej.
Gdy wracałem, Gosia wcale nie chciała wstać, dobrze jej było, więc po co znowu gdzieś biegać? Na szczęście wcale nie trzeba było. Ostatnia do obejrzenia pagoda jest sto metrów dalej. I tu dopiero był szał. Musi to jakieś miejsce szczególne, bo ludzi mrowie, w tym cała kupa dzieciaków, mnichów i mniszek. Chłopcy noszą ciemno bordowe a dziewczynki różowe szaty, jak to młodzi, pełni energii i skorzy do żartów.
W centralnej części, ogromny posąg Buddy, jest się do czego pomodlić. No to na kolanka i błagamy o łaski. O pieniądze dba się tu inaczej. Należy porządnie wygłaskać żabę, na szczęście to tylko posąg. Przesąd? Oczywiście, ale wszyscy głaszczą i od ogona i od głowy, im dokładniej, tym większe szanse powodzenia.
Gosia, jak na nauczycielkę przystało, wśród dzieciaków. Będzie cała masa fotek, my tu robimy za ciekawostkę, każdy chce sobie selfie z białasem strzelić, będzie co rodzinie pokazywać. A my? My to samo, zdjęcie z małym mnichem w okularach a’la James Bond? Bezcenne. Nie my jedni tak się zachowujemy, ale wszyscy. Czy to magia miejsca, duch Buddy, który się unosi w świątyni, robi nas wreszcie ludzi? Ja nie mam, co do tego żadnych wątpliwości. A kontrast pomiędzy tym, co tu się dzieje i katolickim kościołem jest ogromny, i daje do myślenia. Jeśli na Ziemi jest jakaś religia pokoju, to Buddyzm na pewno jest tego najbliższy. Bo gdzie w świątyni tyle zgiełku, śmiechu i zabawy? Na pewno nie w naszych kościołach. A Budda, wszechobecny w postaci posągów i malowideł też się do nas wszystkich uśmiecha. Można? Wszystko można, ale pod jednym warunkiem. Najpierw trzeba się pozbyć swojego ja, potem wszystko jest proste a świat zmienia się sam. Więc, gdy będziesz się zastanawiać, czy ten nasz padół łez można zmienić na lepszy, bądź po prostu uśmiechnięty i życzliwy a świat zmieni się sam. Gdyby tak wyglądał, jak tu i teraz? I tak mi nie uwierzycie, ale wszystko jest możliwe, wszystko.
Ze świątyni mamy wspaniały widok na rzekę, płynącą daleko w dole, u stóp wzgórza. Jutro będziemy nią płynęli do Bagan, wtedy zobaczymy to wszystko z dołu. Na razie trzeba opuścić to niesamowite miejsce, choć kompletnie mi się nie chce. To znowu jest ta chwila, która mogła by trwać wiecznie. Chcecie wiedzieć co jest … tam?. Dokładnie to. Nie chcę nikomu truć, ani nikogo przekonywać, ale przyjechałem tu nie tak sobie, to moja duchowa podróż, dziś czuję to wyraźnie, zmieniam się, świat się zmienia.

Inwa

Teraz przerwa, Pan kierowca zawiózł nas do knajpy, zaraz obok ostatniej świątyni. Tanio nie jest, tym niemniej do naszych realiów jeszcze bardzo daleko. Gosia szuka smażonego kurczaka, bez azjatyckich smaków, proszę bardzo. Dla mnie wprost odwrotnie, kurczak z azjatyckimi smakami, dziś z sosem pomarańczowym. Cienkie, mocno wysmażone sznycelki, obficie polane gęstym sosem pomarańczowym, będą w sam raz. Dla Gosi jeszcze frytki razem pochłoniemy surówkę z pomidorów. Cienko krojone w paski pomidory i takaż papryka, trochę ziarna sezamowego, bez żadnych azjatyckich przypraw. Do picia sok ananasowy i pomidorowy. Co do tego ostatniego miałem wątpliwości, i słusznie, bo tu nikt nie robi soku pomidorowego z koncentratu. A wyciśnięty ze świeżych owoców jest okropny, ten na dodatek był dosłodzony. Ohyda. Ale w sumie obiad bardzo smaczny i bardzo obfity. Na deser dali miseczkę sałatki owocowej gratis. Po zjedzeniu dwóch byłem bardziej niż pełny.
Pora ruszać dalej, bo robi się już bardzo późno. Inwa, to dziś mała wioska wśród pól, ale o wielkiej historii. Zostały z niej liczne, rozrzucone wśród pól uprawnych ruiny. Żeby się tam dostać trzeba się przeprawić łódką przez małą rzeczkę. Prom kosztuje tysiąc pięćset kiatów w obie strony. Kierowca zostaje i będzie czekał aż skończymy zwiedzanie. Po drugiej strony czekają na nas Oskary. My na szczęście już wiemy, co to jest, poznaliśmy ten środek transportu na Gili Trawangan. To wóz o jednej osi zaprzężony w konia, a konkretnie małego konika. Duże koła z gumowym obrzeżem, na twardo. Żadnych resorów, nic z tych rzeczy. Trzęsie strasznie, dobrze, że siedzenia miękkie. Płaci się dziesięć tysięcy, woźnica zawozi do czterech miejsc i to tyle.
Egzotyka na maksa. Jak w Mandalay piszczącej biedy nie było specjalnie widać, tak tu wprost przeciwnie. Drewniane chatki, bałagan i śmieciowisko, biegające wszędzie dzieci i niezliczone ilości psów. Trzeci świat w pełnej krasie. Za to pola uprawne wyglądają zupełnie dobrze, ziemia żyzna, na brak opadów nie narzekają, pełno zresztą różnych jeziorek i innych zbiorników wody. To ważne, bo o tej porze roku właściwie nie pada. Mimo to zieleń nie jest jakoś specjalnie „wymęczona”, przynajmniej mają co jeść.
Tu widać wreszcie więcej turystów. Dziesiątki Oskarów wozi wśród pól po dwie osoby na zaprzęg. Wśród pól co jakiś czas widać ruiny, a to resztki ogromnych murów, które musiały kiedyś okalać całe miasta a dziś zostały po nich wyłącznie fragmenty. Resztki bram, przez które prowadzą polne drogi, samotne stupy i stojące w szczerym polu świątynie. Sądząc po kształtach, formach i ozdobach a także rodzajach użytych materiałów, musza pochodzić z różnych epok historycznych.
Wleczemy się po wertepach, końca nie widać. Wreszcie się zatrzymujemy. Mamy do obejrzenia świątynię z drewna tekowego. Stoi na grubych, smołowanych palach. Pewnie nie jest za bardzo stara, ale sprawia wrażenie, jakby jej czasy świetności sięgały starożytności. Zaraz obok mała świątynia buddyjska z białego niegdyś kamienia. W środku przyległego pola widzimy resztki ceglanej stupy, misz masz kompletny.
Na horyzoncie wystają spośród zieleni wierzchołki kolejnych, tym razem złotych stup. W tak dziwacznym miejscu jeszcze nie byłem. Wracamy do głównej atrakcji. Jest naprawdę niesamowita, atmosfera jak z filmu. Gdy wchodzimy do środka, tylko duchów jej poprzednich mieszkańców brakuje. Zamiast nich ktoś ogląda w telewizji muzyczny program rozrywkowy, pasuje to jak pięść do nosa. W sumie jednak jest to coś, czego zdecydowanie jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Birma odkrywa przed nami wiele takich miejsc, wiele rzeczy widzimy po raz pierwszy w życiu.
Jedziemy dalej, tym razem mała kamienna, typowa buddyjska świątynia. Szczególnie podoba mi się główny budynek, bez dachu i praktycznie bez ścian. Są tylko resztki po dłuższych bokach. A samym środku posąg Buddy, którego tłem są teraz zielone pola uprawne. To trzeba zobaczyć, wrażenie jest niesamowite.
Trzecia atrakcja jest mało ciekawa, to samotna wieża strażnicza, a ponieważ wejście na górę zabite blachą, nie wiem po co to ludziom pokazują. Po drodze było dużo fajniejszych miejsc.
Na koniec rarytas. Duży kompleks, składający się z trzech świątyń, z których jedna jest jak najbardziej czynna. Ale najważniejsza jest ta najstarsza. Wygląda, jak to, co widzieliśmy w Kambodży, choć ozdoby są nieco inne. Ale architektura ta sama. Ma kształt piramidy, cztery poziomy, w środku małe pomieszczenia, bo nie znając łuków większych się budować nie dało. Mam nieodparte wrażenie powrotu do Królestwa Angkoru.
Dwie pozostałe są klasyczne, biel i złoto, zdecydowanie typowe świątynie buddyjskie. Ale też piękne, jak zawsze jedyne w swoim rodzaju. Mimo tego, że nie różnią się zbytnio, mnie wciąż fascynują bogactwem ornamentów i kolorystyką. Już nas naprawdę mocno ten dzień wymęczył, więc po zrobieniu zdjęć wychodzimy, pora wracać do domu.
Przy promie wioskowe kobiety piorą ubrania, jak za pradawnych czasów, na kamieniu. Tylko w glinianym dzbanku mają pastę piorącą z detergentem, poza tym wszystko inne, jak dawniej. A pranie wychodzi im czystsze niż po „Vizirze”.
Kierowca pyta, czy nam się podobało, człowieku rzadko kiedy tak nam się podobało. Cudowne doświadczenie, w takim miejscu jeszcze w życiu nie byliśmy. Znów Birma nas oczarowała, kolejny dzień, kolejne „zapierające dech w piersiach” doświadczenia. Strach się bać, co będzie dalej. Jutro zmieniamy miejsce i to w bardzo efektowny sposób. Do Bagan popłyniemy statkiem, znów się zapowiada.


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Wjkrzy
Włodzimierz Krzysztofik
zwiedził 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 393 wpisy393 253 komentarze253 3081 zdjęć3081 34 pliki multimedialne34
 
Moje podróżewięcej
18.04.2019 - 23.04.2019
 
 
25.01.2019 - 09.02.2019
 
 
29.12.2018 - 01.01.2019