Udało nam się wstać na śniadanie, a to już sukces. Wczorajszy dzień był dość intensywny, więc fakt, że kwadrans po dziewiątej byliśmy w restauracji, trzeba docenić. Co podają na śniadanie w Sanctuary Hotel? Azja nie Europa, nie wystarczy dać gościom po grzance z dżemem, filiżankę kawy i szklankę soku. Po pierwsze jest bufet, co by nie było, można się najeść. Po drugie, są potrawy z miejscowej kuchni. Dziś to smażona wieprzowina z warzywami, duszona potrawka z kapusty, makaron z warzywami i brązowy smażony ryż. Już ich kocham. Jest też kącik europejski, dokładnie to co napisałem kilka wierszy powyżej. I jeszcze trochę warzyw, czyli pomidory i ogórki. Na deser owoce, melony, arbuzy i banany. Te ostatnie miejscowe, krótkie i pękate, o słodkim mącznym smaku. No i kawa oraz nieśmiertelny napój Tang, czyli proszek o pomarańczowym smaku z wodą. Czy można narzekać. Najadłem się po korek.
O dwunastej mamy wycieczkę po Mandalay, koszt dwadzieścia pięć tysięcy. Można taniej, w sieci spotkałem opinie, że standardowa cena, czyli ta, którą zapłaciliśmy, to za dużo. Można szukać kierowcy, który policzy mniej. Można też wziąć Tuk Tuka, też będzie taniej. Ale czy około siedemdziesiąt złotych, za cztery godziny wożenia po zabytkach, to naprawdę dużo? Nie będziemy robić z siebie dziada.
Mamy jeszcze dwie godziny czasu, to Gosia idzie po okulary, wczoraj jeszcze wszystkich nie kupiła, parę sztuk w sklepie zostało. Okularów bez liku, ale fundusze się skończyły i znów moja zona, „wali do banku”, czyli do mnie. Liczę i liczę, kasa mi się nie zgadza. Liczę jeszcze raz, znów mało. Mam wrażenie, że mi dwieście dolarów gdzieś wyparowało, więc liczę jeszcze raz, nie ma. Adrenalina w górę, zaczynam się jąkać, ale po kolejnym szperaniu w kopercie, odkrywam, że zaginione dwie stówy, jednak są w kopercie, tylko się jakoś do niej „przykleiły”, nie chciały wyjść, pewnie dlatego, żebym ich nie wydawał. No to księgowość w porządku.
Znowu mi leci z nosa a chusteczki się skończyły, trzeba kupić. Wiśta wio, łatwo powiedzieć. Tu na ulicy nikt nie mówi po angielsku, nic, absolutnie nic. Gdy pokazuję smarkanie z nosa, dostaję rolkę papieru toaletowego, też dobrze, bo miejscowi opróżniają nosy prosto na ulicę. Mało tego, sporo ludzi żuje betel, więc plują pod nogi brązową śliną, chusteczek do nosa nikt nie potrzebuje. Wreszcie coś znalazłem, małe paczuszki chusteczek dla dzieci, po dziesięć sztuk. Kupiłem kilka paczek, wracamy do hotelu. Czas na wycieczkę.
Pytam się recepcjonisty, gdzie nasz samochód. Oczy miał piękne, wielkie i zdumione. Jaki samochód? No wiesz „Mandalay half day tour”, pokazuję mu hotelowy folder, w którym są też opisane wycieczki i gdzie wczoraj własnoręcznie napisał, „12:00 Mandalay Half Day Tour 25 000 k”. Oh Sir, forgive me, I forgot. Forgive? Nie kochany, ja Cię teraz własnoręcznie uduszę. Facet niższy o głowę i chudy jak patyk, nie będę miał problemy z wysłaniem go do Buddy w minutę, tylko chwycę za gardło, potrzymam i po robocie. Dokładnie mu to pokazałem, a ten, jak prawdziwy buddysta, przyjął to ze spokojem, skoro taka karma.
No dobra, żarty, żartami ale weź się koleś do roboty i szukaj nam samochodu z kierowcą. To chyba nie jest taki wielki problem w mieście, gdzie ludzie żyją z turystów? No i nie był. Za kilka minut zjawił się młody Birmańczyk i poszliśmy do jego samochodu. Ali, co za przemiły człowiek. Chyba nie wyjątkowy, bo oni tacy zwykle są, ale okazał się bardzo sprawny i pomocny. Wszystko udało się tak, jak miało się udać. Od razu podaję namiary : Ali telefon 09 442194785 e-mail thantzint5959@gmail.com. Naprawdę polecam, jak na rolę kierowcy to wywiązał się z niej znakomicie, towarzyszył nam w każdym zwiedzanym miejscu i sporo opowiedział.
Zaczynamy od pałacu królewskiego. Sceneria bardzo przypomina to, co widzieliśmy w Chiang Mei. Tam całe stare miasto otoczone było fosą i murem, tu tylko pałac, ale teren ogromny. No cóż, ludzie tacy są, jak mają to chcą mieć jak najwięcej i szczelnie się od tych, co nie mają odgradzają.
Wszystkie budowle, to niestety atrapy, gdyż oryginalne zabudowania zostały zniszczone podczas drugiej wojny światowej. Potem je odbudowane. Wystarczyło trochę lat i wyglądają jak prawdziwe. Skąd my to znamy? Warszawska starówka też ma taka samą historię. W związku z tym, poza budynkami nie ma co oglądać. Jest trochę eksponatów, ale co tam, i tak prezentuje się imponująco. Na terenie jest kilkadziesiąt osobnych budynków, król i rodzina zajmowali oczywiście apartamenty centralne, dworscy dygnitarze mieli osobne „wille”. Co ciekawe, w owych willach zwykle było tylko jedno pomieszczenie, duże, ale dzielone z całą rodziną. Tak tu się żyło i często żyje nadal.
W części muzealnej są trony króla, w tym jeden, który był także mocowany do grzbietu słonia, gdy monarcha udawał się poza pałac, żeby pokazać się „wdzięcznemu” ludowi. Wszystkie te eksponaty są bardzo małe, miejscowi musieli być wtedy jeszcze mniejsi niż dziś, meble wyglądają jakby dla dużych krasnali były wykonane. W królewskim łożu, dziś nawet jednej osobie byłoby ciasno, na żonę miejsca zdecydowanie nie ma. A żon oczywiście mieli po kilka, to taka przypadłość historyczna, niektórym zresztą do dziś to zostało.
Pałac jest w samym centrum miasta, tych którzy by chcieli tam dotrzeć na piechotę, jednak ostrzegam, jedyne wejście jest od wschodniej strony, naprawdę nie warto się trudzić. Jeszcze jedna ważna rzecz. W Birmie obowiązują opłaty za zwiedzanie, ale są one na szczęście skumulowane, dotyczą całej strefy. Tak więc w Mandalay kupujemy bilet raz, za dziesięć tysięcy kyatów, i możemy za to zwiedzać wszystko w mieście i okolicy. To tak zwana strefa historyczna. My bilety kupiliśmy przy wejściu do pałacu.
Reszta wartych zobaczenia miejsc w Mandalay leży na północ od pałacu, w zasadzie w jednym rejonie. Można się tu poruszać pieszo, więc wystarczy złapać podwózkę i dalej już można sobie radzić samemu. Ali nas woził, oszczędziliśmy więc nogi na wieczorny shopping. Najpierw Golden Palace Monastery. Ten klasztor najbardziej przypomina to, co widzieliśmy w Angkorze. Bardzo podobne ornamenty, w tym szczególnie piękne okna. Jak w Angkorze, Gosia od razu robi za „panienkę z okienka”.
Zaraz obok znajduje się ogromny budynek, Ahtumashi Monastery, wchodzimy po schodach do ogromnej Sali, naprawdę ogromnej, ta przestrzeń robi kolosalne wrażenie. Jak oni ten sufit skonstruowali, że mimo braku jakichkolwiek podparć w środku, to się wszystko trzyma? Na końcu siedzi Budda i robi wrażenie. U jego podnóża jakiś kapłan naucza siwego, starego białasa, a drugi siwy białas, czyli jak, może się chwilę spokojnie pomodlić. Mam wrażenie, że jeśli jeszcze nie dziś, to moja karma prowadzi mnie jednak prosto do buddyzmu.
Największe wrażenie robi Kuthodaw Pagoda, nazwana największą książką świata. Jest tu 729 marmurowych stup, na których wyryto całe trzy rozdziały ze spisanego przez Buddę kanonu Parli. Teren jest ogromny, a ustawione rzędami białe, lśniące w słońcu stupy, robią kolosalne wrażenie.
Kyauktawgyi Pagoda, w samym środku siedzi ogromny biały Budda obdarzając świat swoim słynnym uśmiechem. Naprawdę ogromny. Szkoda tylko, że właśnie skuwali posadzkę tuż pod jego konterfektem, modlitwa przy wtórze walenia młotami może nie być skuteczna, bo skupić się nijak nie można, ale kto wie, jakimi to wszystko chadza ścieżkami? Cała pagoda jest przepiękna, pełna zakamarków, podwórek, korytarzy. Można się w tym zatracić. W tym wszystkim zupełnie nie dziwią, a nawet pasują, girlandy zielono błyskających świateł zrobionych z lampek led. Tak w ogóle, to bardzo pstrokato jest.
Na tym dziś kończymy, Mahar Muni Pagoda, jest po drodze na nocny bazar a Shwe Inbin Monastery na drugim końcu miasta, nie ma sensu się męczyć, robi się już popołudniowa godzina, czas do domu. Koniecznie trzeba wejść na Mandalay Hill, którego strzegą dwa wielkie szponiaste lwy, ale cóż, z moją chorą nogą to raczej nie jest dobry pomysł. I tak mnie już boli jak diabli od tego łażenia. Tym niemniej, jest to absolutnie obowiązkowe. Ja niestety muszę się obejść smakiem.
Mnie się w Mandalay zdecydowanie bardziej podobało, niż w Chiang Mei, mowa oczywiście o zabytkach położonych w samym mieście. Nie mam żadnych wątpliwości, że warto tu przyjechać, żeby to wszystko zobaczyć.
Noc przeznaczamy na nocny bazar. Słowo noc jest sporo na wyrost, ale gdy ruszamy, zaczyna się zmierzchać. A to chyba sygnał dla miejscowych, żeby zacząć jeździć w opętańczym tańcu skuterów i samochodów, tam i z powrotem po całym mieście. Wczoraj napisałem, że nie jest tak źle. Ale to było wczoraj. Dziś jest znacznie gorzej, tym bardziej, że nie idziemy 78 ulicą a odbijamy 36 w kierunku 84. Tu nie ma żadnych reprezentacyjnych galerii, hoteli, nie ma niczego. Jest za to prawdziwe Mandalay. I to jest prawdziwe wyzwanie ale i prawdziwa uczta dla smakosza. Co za burdel. Nie dziwię się, że ponad 90 % turystów, na sam widok tego szaleństwa, bierze nogi za pas i nigdy nie wraca. Ale my jesteśmy zauroczeni, to się nazywa egzotyka. Po co zwiedzać świat od Hiltona do Radissona, skoro można po prostu skręcić w bok i zanurzyć się w prawdziwym świecie. Poza nami nie ma ŻADNEGO białego, tylko autochtoni.
Na torach kolejowych siedzi matka z małym dzieckiem, wkoło latają psy, ktoś pali ognisko. Dalej budują „chodnik”, kobiety noszą kamienie w koszach, inne tłuką je młotkami. Jedna maszyna zrobi to w dzień, im zajmie i rok. Tak tu jest. I tak slalomem między pojazdami, rzadko korzystając z dziurawych i zastawianych chodników przemy dzielnie naprzód. Gdy dochodzimy do 84 mamy już trochę dość, ale to dopiero początek. Na szczęście trafiamy na sklep z torebkami, w całym tym bałaganie, widok towarów z najbardziej luksusowych domów towarowych robi wrażenie. A ceny robią jeszcze większe. Ile razy o tym pisałem, tu się to wszystko za bezcen produkuje a potem wysyła do naszego kawałka świata, gdzie nabywa tysiąc procent wartości. Za co? Po prostu pytam się za co?
Czym dalej, tym ciemniej, bo słońce już zachodzi, więc niebezpieczniej. Nie, żeby Birmańczycy stanowili jakieś zagrożenie, chodzi o dziury w chodnikach i ruch uliczny. Pomyślicie, że przecież pojazdy mają światła. A kuku, bo nie wszystkie. Rowery nie mają z zasady, motorowery zwykle mają, ale nie zawsze, samochody też czasem jeżdżą bez świateł. A kogo to obchodzi? Mnie obchodzi, bo nie chcę być przejechany.
Wreszcie dotarliśmy na nocny bazar, oj daleko jest, daleko. Na 84 w okolicach od 29 w dół. Jeśli w sklepach jest tanio to tu darmo dają, prawie. Byłoby wspaniale, gdyby nie jeden szkopuł. Na nasze rozmiary nie ma co liczyć. Więc zamiast pakować worki ciuchów, obywamy się smakiem. Na każde pytanie o inny rozmiar, jedna odpowiedź, „one size”. I już.
Cos tam jednak udało się pojmać, nie wszystko ma rozmiary, są też rzeczy uniwersalne, te na szczęście mimo „one size” każdemu pasują. I jeszcze jedno. Bazar jest na środku szerokiej ulicy, stoiska są wzdłuż osi jezdni i po bokach też. Wolną przestrzeń dzielą piesi i motorowerzyści, znów trzeba mieć oczy dookoła głowy i ani kroku w żadną stronę, nim się człowiek dokładnie nie obejrzy.
Gdy skończyliśmy, trzeba wracać do domu. Mamy już kompletnie dość, a długa droga przed nami. To nie Bangkok, wieczorem miasto idzie spać, no prawie. Od czasu do czasu trafia się tętniące życiem żarciowisko, ale tego radzę unikać, jedzenie na ulicy w Birmie to sport dla straceńców.
Od czasu do czasu czynny jest jakiś sklep, jeden na dziesięć zamkniętych. Próżno się w tym sensu doszukiwać, ale po co. Udało nam się kupić jeszcze kilka toreb, w przenośni i dosłownie.
Nogi mnie już nie chcą nieść, nie człapię, ale suwam, zły prognostyk na przyszłość. W ulicznej aptece kupuję magnez, może do jutra choć skurcze mięśni ustąpią. Wreszcie docieramy do domu. W sklepiku czynnym na okrągło kupujemy napoje i karawana wielbłądów wkracza do recepcji. Oklasków nie było, ale WOW i owszem. I gratulacje z okazji udanych zakupów. Wesoło to tu jest cały czas. Może bieda, może bród, chaos i daleka droga do „cywilizowanego” świata. Ale za to na widok białasa ludziska szczerzą zęby, pewnie też ze zdziwienia, jak to tu trafiło. Przez cały wieczór spotkaliśmy jedną białą parę, w Birmie wciąż obcy to obcy, widać go z daleka.
Na razie wszystko gra, wszystko nam pasuje, miała być przygoda, jest przygoda. Nic nas nie zraziło i niech tak już do końca zostanie.