Dało się pospać, ale jak miało być inaczej, skoro „połknęliśmy” sześć godzin różnicy czasu. I tak wstajemy praktycznie w środku nocy polskiego czasu. Jakoś mi się pofiksowało i nie wziąłem naszej nieśmiertelnej grzałki, która świat okrążała już wiele razy. W Birmie, we wszystkich hotelach mamy czajniki, ale w New Siam 2 nie ma. No to trzeba na spacerek, do 7/11.
Na ulicy pusto, tu się wstaje około południa dopiero. W 7/11 kawa kosztuje czternaście batów, czyli prawie dziesięć razy taniej, niż w Warszawie, gdzie ranne leniwe ptaszki, po drodze do pracy zaliczają Starbucksa czy inne Costa Cofee.
Mamy przed sobą „lazy day”, nic konkretnego, żadnych szalonych podróży po Bangkoku, pewnie jeszcze dużo moglibyśmy obejrzeć, ale nam się nie chce. Moglibyśmy tu siedzieć i siedzieć, w zeszłym roku spędziliśmy tak pięć dni, po prostu będąc, nic więcej.
Gdy wyszliśmy na śniadanie, było już po dwunastej w południe. To akurat normalna tu pora, żeby zjeść śniadanie. Mamy tu taką knajpkę, gdzie dają mnóstwo europejskich wersji ale są też miejscowe potrawy. Dla Gosi to miejsce szczególne, jedyne, gdzie podają „thai tea”, to bardzo dziwna herbata. Za nic nie możemy się dowiedzieć, co to jest i nigdzie tego kupić nie można. Na dnie filiżanki jest jakiś drobny osad, sugerujący coś podobnego do Egipskiej El Arosa. Tamta też jest zmielona w pył.
Do tego dla Gosi kanapki a dla mnie „mama noodle with chicken”, i oczywiście szejki. Było fajnie, ale do czasu, gdy zza mojego stołka wylazł szczur i łypnął na Gosię. Było i wrzasku i skakania, ledwo dała się posadzić z powrotem na krześle. A i to nie na długo. Bo za chwilę przyszedł kot z myszą w zębach i zamierzał ją pod naszym stolikiem konsumować. A z pyska wystawał mu malowniczo ogon upolowanego zwierzęcia. Krzyk 2, Gosia znów lata i wrzeszczy. Pogoniłem kota, wylazł znowu szczur. No i śniadanie się skończyło, Gosia wypadła na ulicę, nie dojadając kanapki. No cóż, jesteśmy w tropikach, rzecz normalna, żyje tu mnóstwo różnych stworków, niby ich na co dzień nie widać, ale są i czasem wyłażą ze swoich kryjówek, mnie to nie rusza.
Teraz poszliśmy do miejscowego „Chinatown”, to kilka ulic dalej, gdzie Gosia zwykle zaopatruje się w tekstylia. Dziś zakupów w zasadzie nie było, bo ja obstawiam, że w Birmie będzie zdecydowanie taniej. Tak wieść gminna przynajmniej niesie. No to, co nam zostało?
Resztę dnia spędzamy na „spacerowaniu”, albo chodzimy, albo siedzimy i patrzymy, jak inni albo chodzą, albo siedzą. I tak do wieczora, moglibyśmy tak długo, ale jutro zmieniamy miejsce, przed nami tajemnicza Birma.