Zrobiło się już lekkie popołudnie. Całe szczęście, że jesteśmy na samym południu Europy. W Polsce o szesnastej już noc, tu dopiero mocno po osiemnastej. Mamy jeszcze trochę dnia, ale czasu mało, za mało.
Bez „zwiedzania” wyjazd niezaliczony, a do „świątyń” mamy około trzech kilometrów, trzeba szybciej nóżkami przebierać. Nasz cel jest położony w kierunku zachodnim, możemy więc iść nadmorską promenadą.
To chyba najbardziej reprezentacyjna część miasta. Zaczyna się od nabrzeża, przy którym cumują luksusowe jachty. Trzeba zejść poniżej poziomu ulicy i jesteśmy w nowym centrum Malagi.
Znowu to, co wszędzie, luksusowe sklepy, Burger King i inne „atrybuty cywilizacji”. Nawet nie chce mi się na to patrzeć, i „snickers” nic nie pomoże . Nie podoba mi się ani nowoczesna architektura, ani malarstwo abstrakcyjne, ani współczesna muzyka poważna i tym podobne. W porównaniu do tego, co zostawili nam przodkowie, moim zdaniem sztuka współczesna jest po prostu jednym wielkim oszustwem.
Jak dla mnie, ta część miasta jest po prostu okropna, zimna, nieprzytulna. No bo jak ma się czuć człowiek spacerujący po betonie, z betonem nad głową i szkłem wszędzie? A na to wszystko patrzą ruiny Alcazaby i płaczą, coście matoły dobrego narobili. Sorki, ale ja w tym nie widzę żadnej wartości. Smutny był ten spacer i dobrze, że się szybko skończył.
Gdy deptak się skończył i wróciliśmy na wysokość katedry, gdzie kończy się też park, zrobiłem takie zdjęcie. No i, czy harmonia przyrody z dziełem człowieka jest taka trudna? Czy jednak można? Retoryczne pytanie.
Chciałem jeszcze zobaczyć po drodze, Mercado Central de Atarazanas. Ale już było za późno. Stoiska pozamykane, a w środku falował tylko, mocno już nawalony, tłum miejscowych, którzy noc sylwestrową dawno już zaczęli. Nie piję i nie śpiewam, więc sobie poszedłem, ale tych co i owszem namawiałbym do pozostania. Wszyscy świetnie się bawili, no Hiszpanie to znakomicie potrafią robić.
W planie był także posiłek, właśnie na terenie Mercado, nic z tego nie będzie, idziemy dalej na głodnego. Gosia zaczyna być nerwowa, bo skoro market zamknęli, to czy centrum handlowe będzie otwarte?
Było. Najpierw Corte des Ingles, które jednak minęliśmy bez wchodzenia. Potem Larios Center, oba czynne chyba do późnego wieczora. Skończyło się na Primarku, dużo, tanio, Primark . Gdy wychodzimy na zewnątrz jest już ciemno. Brzuchy puste, zakupy nie zrobione, może być problem. I był.
Większość sklepów pozamykana, a mieliśmy jeszcze kupić jakieś spożywcze drobiazgi, w stylu chorizo i tym podobne. Nie mamy też co pić i na dodatek jesteśmy strasznie głodni, ostatnie co jedliśmy, to śniadanie. A do domu daleko.
Po drodze idziemy znów przez Cale des Larios, już zbierają się tłumy, choć do północy jeszcze kilka godzin. Knajpy też pozamykane, wszystkie szykują się do sylwestra, daliśmy tylnej części ciała, nie ma co gadać.
Kompletnie wykończeni, koło dziewiętnastej docieramy do domu. Gosia zostaje, ja w desperackim odruchu wracam na ulicę, szukając jakiegoś otwartego sklepu.
Na najbliższym skrzyżowaniu jest niewielki Alimentacion, czynny 7/24. W środku takie sobie mydło i powidło, ale kupiłem pizzę, paellę, chorizo, picie i miejscowe słodycze. Wracam z wielką torbą do domu, jesteśmy uratowani.
Kolejna zaleta wynajęcia mieszkania, pizzę piekę w naszej kuchni, wyszła świetnie, a na głodniaka smakuje jeszcze lepiej. Pozostaje trochę się zdrzemnąć i idziemy witać Nowy Rok.