W czasie poprzednich pobytów na Bali spenetrowaliśmy większość wschodniej części wyspy, oraz środek i część północy, w tym Ubud, Besakih i okolice wulkanu Batur. Przypominam, że świątynia świątyń, czyli Besakih, znajduje się na stokach wulkanu Agung, najwyższej góry Bali. To dokładnie ten, który zimą narobił takiego strasznego bałaganu. Odwołane loty, dziesiątki tysięcy „uwięzionych” na wyspie turystów, dziesiątki tysięcy załatwionych bez mydła, którzy musieli odwołać wakacje. Działo się. Ale dziś Agung znów jest tylko zwykłą górą, z której nie wydostaje się nawet kłębek dymu, choć my nie możemy tego sprawdzić, bo widoczność słaba, szczyt schowany w mgłach i chmurach. Nawet gdy swego czasu byliśmy na jego stoku, to góry i tak nie widzieliśmy.
Wracając do rzeczy, jedziemy dziś na całodniową wycieczkę po środkowej i południowej części wyspy. Wyjazd o dziewiątej rano, powrót zaplanowany na siódmą wieczorem. Takie są plany, co wyjdzie, zobaczymy.
Na Bali najlepiej podróżować, albo skuterem, albo wynajętym busem z kierowcą. Skuter to zdecydowanie zabawa dla ludzi o mocnych nerwach i słabej wyobraźni. Ruch, nawet dla przyzwyczajonych do azjatyckich warunków, jest po prostu szalony. Jedyne porównanie, jakie mogę znaleźć, to Wietnam. Tam też bym w życiu, ani skuterem ani samochodem, zwłaszcza tu po lewej stronie nie jeździł. Dlatego naszym wyborem, jest klimatyzowany bus z kierowcą. Zależnie od umiejętności negocjowania, kosztuje to od pięćdziesięciu do stu dolarów za cały dzień.
Ponieważ mieszkamy na zabitej wsi, zanim dojedziemy do pierwszej świątyni, minie co najmniej dwie godziny. Po drodze jest co oglądać, nie będzie się nam nudzić. Wrażliwym na chorobę lokomocyjną polecam wziąć przed podróżą avio marin lub coś ekwiwalentnego. Bo drogi są kręte i wąskie. I tak jedziemy, jak kolejce górskiej, góra dół i zakręt za zakrętem.
Taman Ayun Temple
I rzeczywiście, po ponad dwóch godzinach docieramy do pierwszej świątyni, Taman Ayun Temple. To świątynia rodziny królewskie, tyle wiemy, resztę zobaczymy. Bilety kosztują dwadzieścia tysięcy rupii, czyli siedem złotych. Jeszcze pozakładali nam zielone sarongi (w cenie), żeby nie sprofanować świętego miejsca widokiem naszych nóg.
Co można o tym miejscu powiedzieć? Niewiele, jeśli byłeś już na Bali i widziałeś kilka balijskich świątyń, to nie zobaczysz niczego, co mogło by cię szczególnie poruszyć. Jeśli jesteś pierwszy raz, to zupełnie co innego. Bo świątynia jest ładna i położona w ładnym parku. Coś na kształt botanicznego ogrodu ale bez przesady. Na Bali wszędzie jest ogród botaniczny, nie znajdziesz miejsca, gdzie oczy nie karmiły by się widokiem kwiatów i tropikalnej roślinności. Nawet nasz resort, to w zasadzie niewielki tropikalny ogród. No cóż, nic więcej nie mam do opowiedzenia, jedziemy dalej.
Candi Kuning Fruits Market
Teraz jedziemy dalej w kierunku środka wyspy, w góry, kierunek jezioro Beratan. Pniemy się w górę po krętych drogach. Widoki pewnie by dech w piersiach zapierały, gdyby nie to, że już je nie raz widzieliśmy, a poza tym pogoda jest gorzej niż średnia. Chmury wiszą nad górami, z rzadka tylko przepala je słońce. Nad dolinami snują się obłoki mgły, więc wszystko jest szarawe i pozbawione kolorów. Nijak to nie przypomina tego, co znajdziecie w internecie. Często, gęsto mijamy przyległe do drogi pola ryżowe. Ponieważ nie ma tu w zasadzie pór roku, można zobaczyć ryżowiska w każdym stadium uprawy. Od przygotowania poletka, czyli całkowitego przeorania, po sadzenie i dalsze etapy pielęgnacji, aż po zbiory. Świat ryżu w pigułce.
Na terenach płaskich, a są tu takie, pola wyglądają jak pola. Ale w górach to już zupełnie inna historia. Tutaj znajduj a się słynne na cały świat tarasy ryżowe. Dziś ich z bliska nie zobaczymy, a z powodu pogody zdjęcia robione z oddali nie mają żadnego sensu. Ale popatrzeć sobie możemy.
I znów po prawie dwóch godzinach, dojeżdżamy do doliny jeziora Beratan. Na początek owocowy bazar, przynajmniej tak to było napisane w programie. Owszem, są tu stoiska z owocami i warzywami, nawet jest ich większość ale poza tym, niestety, pełno straganów ze szmatami i pamiątkami. No to wpadliśmy. I na dodatek są tu liczne kantory wymiany walut, a jak ktoś już całkiem pusty, to jest też bankomat w centralnym miejscu targowiska. Świat kręci się wokół szmalu, nawet na Bali. Smutne to, ale prawdziwe.
Miejsce jest bardzo „turystyczne”, ceny zatem wyższe od pagórków, które nas otaczają. Kupiłem trochę owoców, ale ile zapłaciłem, nawet nie napiszę, dałem się obrobić jak Amerykanin w Kairze. Ale za dziesięć czy piętnaście złotych, na tyle oceniam, że przepłaciłem, zabijać się nie będę.
Czy jest na świecie bazar, gdzie nie krążą chłopaki z rolexami? Zdecydowanie nie, na najbardziej odludnej plaży, niezdobytej górze, w środku dżungli czy pustynnej oazie, tylko wyleziesz z samochodu, już słyszysz, ROLEX? ROLEX? ROLEX? Dlaczego akurat Rolex, skoro marek zegarków „mnogo”? A ch… śmiertelny wie, łaskawa Pani.
„Call your kolega, no Omega, Rolex the best”, tyle usłyszał Wiesław, gdy dał się złapać. Potem było jeszcze lepiej, a skończyło się najlepszym na bazarze Candi Kuning Fruits Market. Gdy mu już argumentów nie stało, wypalił ni mniej ni więcej, tylko :”taniej niż w Biedronce”. No to nas już zupełnie zatkało, ale Rolexa nikt nie kupił. Za to moi kochani odbiorcy magnesów z najdalszych zakątków świata, kupiłem, macie pewniej niż w banku. Kicz i kolor pierwsza klasa, z pewnością będą ozdobą waszej lodówki.
Oszwabili mnie jeszcze na batikowych koszulach i dość tej wariacji, uciekamy, bo jak tak dalej pójdzie to nic więcej nie zobaczymy. Wsiadamy do busa i jedziemy z pół kilometra, przed nami jezioro Beratan.
Ulundanu Temple, Lake Beratan
Ale najpierw idziemy na obiad. Oczywiście tam, gdzie zawiózł nas kierowca. Wszyscy wiemy o co chodzi, ale myślę, że nie warto drzeć kotów, gdy knajpa ma dobre jedzenie i ceny. A tu dokładnie tak było. Bufet za sto osiem tysięcy rupii, czyli około czterdziestu złotych. Taniej nie będzie, gdybyśmy wszystko co zjedliśmy, kupowali oddzielnie, byłoby znacznie drożej.
Mnie wdeptał w ziemie brązowy ryż, trochę „na lepko”, o cudownej miękkiej, ale nie całkiem kleistej konsystencji, tak doprawiony, że zjadłem go bez żadnych dodatków i poszedłem po dokładkę. Mie, czyli kluski były tej samej klasy. Na „główne” produkty miejsca mi wiele nie zostało. A trzeba pamiętać, że jeszcze jest deser. Tak więc pozwoliłem sobie na kilka mini sajgonek, o smaku znanym z hotelu w Sajgonie oraz smażonych placuszków nadziewanych warzywami.
Pora na deser, talerz owoców (te za darmo, więc talerz kopiasty) i racuchy z waniliowym sosem. Do tego kawa. Racuchy z bananami, sos po prostu obłędny ale po dwóch korek mi się zamknął. Teraz trzeba iść spać, a nie zwiedzać.
Ale, zgodnie ze znanym cytatem z równie znanego filmu, „jak mus to mus”. Jedziemy kolejne pół kilometra i docieramy do Ulundanu Temple. Tu cena wstępu dynamicznie idzie w górę, to jedno z najbardziej znanych miejsc na wyspie, z angielska bardzo „picturesque”, turytów jak mrówek, więc interes się kręci.
Mieliśmy niesamowity fart, bo na scenie w środku świątyni odbywał się właśnie pokaz balijskiego tańca. A właściwie to coś w rodzaju teatralnego przedstawienia, bo tym są właśnie tego typu przedstawienia na Bali. Treść jest zawsze podobna, walka dobra ze złem osadzona w hinduskich wierzeniach, zwykle wprost odwołujących się do Ramajany. Nie próbujcie nic zrozumieć, to co zobaczycie na tyle odbiega od naszej kultury, że po prostu nie warto. Za to forma powala na kolana, kostiumy, makijaże i formy ekspresji są obezwładniające. Przesadzam? Może, ale tak to na mnie zadziałało. Znów byłem we właściwym czasie we właściwym miejscu a chwila była tak piękna, że mogła trwać wiecznie. Znacie to, jak nie z oryginału to z moich wcześniejszych opowieści.
Do tego dołożyła się sceneria, bajecznie kolorowej świątyni nad jeziorem pośród gór. Nad wodą i wzgórzami unosiła się mgła, przez którą przebijało się słońce wydobywając na wierzch te wszystkie bajkowe formy architektury Balijskiej świątyni. Zabawa tak się rozkręciła aż sam zacząłem czuć się jak uczestnik tego wszystkiego. Bajka, najprawdziwsza bajka. Nie wiem, jak odebrał bym wizytę w Ulundanu Temple, gdybyśmy nie trafili na to przedstawienie, ale trafiliśmy i byliśmy w samym środku Balijskiej magii. Cały trud dzisiejszej wyprawy zwrócił się w tym jednym miejscu.
Występ się skończył, zanim znów wsiedliśmy do samochodu trzeba było przejść przez „aleję wilków”, czyli dziesiątki straganów z ciuchami i pamiątkami. „Ladies” zniknęły w pierwszym sklepie a Wiesław na wszelki wypadek poszedł do kantoru wymienić pieniądze. W samą porę, bo jego żona wypadła nagle ze sklepu z pytaniem „gdzie mój mąż”. A ja na to „poszedł po pieniądze”, Wiesław jak wrócił, chciał mnie zabić. Bo nieźle go ta „aleja wilków” kosztowała.
Alas Kedaton
Ruszamy dalej, tak naprawdę to chętnie byśmy już do domu wrócili, ale nic z tego, trzeba dalej zwiedzać, a przede wszystkim jechać i jechać, tym razem serpentynami w dół. Kierunek Denpasar.
Zajeżdżamy do świątyni hinduskiego Boga małp, wstęp trzydzieści tysięcy rupii. Każda grupka turystów dostaje opiekunkę (same kobiety) z kijem do odganiania małp. Po co? Gdy ruszyliśmy do środka, od razu wiedzieliśmy, że bez tej pomocy łacno moglibyśmy wpaść w kłopoty. Jak dla mnie małp było decydowanie za dużo, podobno około tysiąca, i były za bardzo „czepliwe”. Ale Lala niezrażona, małpeczka i małpeczka, jak zwykle. Tylko, jak ją małpeczka użre to będziemy mieli bal. Na szczęście znów się obyło i nikomu nic się nie stało. Poza mądrym inaczej Hindusem, któremu małpa ukradła klapek i wskoczyła na drzewo. I posprzątane, facet stoi w jednym bucie na na drzewie małpa obrabia drugi. Miał fart, bo się jej znudziło i poleciała gdzie indziej, ale klapek na drzewie został. Musiał się chłop wspinać, ale klapek odzyskał.
Na koniec kolejna „atrakcja”, można sobie zrobić zdjęcie z … nietoperzem. Wisi tego ze dwadzieścia sztuk na krzaku a personel namawia turystów do fotek z tym okropieństwem. A że są wielkości kurczaka, nawet patrzeć w ich kierunku nie mam ochoty. Ale Lala wprost przeciwnie.
No to przebrali ją i Wiesława w „królewskie” szaty z Bali i mają teraz fotki w ramkach na biurko, jako królewska para z nietoperzem w rękach. Okropieństwo, brrrr, na same wspomnienie już się wzdrygam.
I „creme de la creme”, czegoś takiego ani nie widziałem ani się nie spodziewałem, trafiamy na grupkę małp „wychowujących” koty. O co chodzi, nie mam zielonego pojęcia. Małpy siedzą na drzewach niańcząc malutkie koty, obstawiam że po prostu ukradzione. Co z tego wyniknie nie mam pojęcia za to mam już tej świątyni serdecznie dosyć. Uciekamy.
Tanah Lot
Mamy oglądać Tanah Lot o zachodzie słońca, ale po mojemu to raczej nam się nie uda, bo zrobiło się już strasznie późno. Ale próbować trzeba. Gdy docieramy do bramy, tu wstęp już sześćdziesiąt tysięcy rupii, jest już prawie ciemno. Biegniemy przez kolejną, tym razem monstrualną, aleję ze sklepami ściemnia się z każdą chwilą. W sumie to raczej nam się zdążyć nie udało, ale parę fotek zrobiłem. Tym niemniej, gdybym wiedział, to byśmy tu chyba nie przyjechali. Moim zdaniem miejsce jest grubo przereklamowane. A skoro tak, to ludzi tyle, co na finale piłkarskich mistrzostw świata, całkowity obłęd. Kolejne „zadeptane” miejsce na naszym turystycznym szlaku. Na dodatek sama świątynia jest dla turystów niedostępna, stoi wysoko na skale, frontem do morza, więc i tak nic zobaczyć nie można. Moim skromnym zdaniem można sobie darować.
Powrót do busa przez niekończące się alejki ze sklepami, koszmarny, bo Panie nie dały się tak łatwo wyprowadzić. W końcu jednak jedziemy do domu. Przed nami droga przez niekończące się korki w okolicach Denpasar, jeden wielki komunikacyjny koszmar. Gdy docieramy do domu nie mamy już siły absolutnie na nic. Jest dwudziesta pierwsza, wycieczka trwała całe dwanaście godzin, niewiele mniej niż lot z Polski na Bali. Zgadzamy się wszyscy, tym razem na żadną więcej wycieczkę nie jedziemy, wakacje są też po to, żeby odpoczywać.