Gdy się w końcu obudziłem koło dziesiątej, śniadania już nie było. Czego goście nie zjedli, sprzątnęła Pani z obsługi. Zostawiła co nieco w lodówce, ale to było stanowczo za mało. No to trzeba iść do sklepu. Mamy na szczęście market o rzut beretem, na śniadanie będzie lazania i piadina z szynką oraz serem. To o wiele lepsze niż to co nam gospodarze zafundowali. Śniadanie kontynentalne do moich ulubionych nie należy.
Za to maszyna do kawy ostro poszła w ruch, wyciskaliśmy z niej soki aż się mleko skończyło. Gdy wróciliśmy wieczorem, była wyłączona i opatrzona napisem, czynne 7:30-9:30. Aha, a ja nie umiem z tyłu klawisza przełączyć. Na Polaków to zdecydowanie za słabe. Podobnie z kuchenką mikrofalową, ale to już czysta granda. Płacimy za apartament i sprzęt ma chodzić. Ponieważ kuchenka była wyłączona sprytniej, zresetowałem urządzenie i też po kłopocie. Ale firma u mnie już spalona, więcej u nich mieszkać nie zamierzam.
Na razie jednak pora na nas, już południe a my dalej jesteśmy w Bergamo. Do Mediolanu mamy około pięćdziesięciu kilometrów. Najwygodniej jest pojechać koleją, bilet w jedną stronę kosztuje, o ile dobrze pamiętam, pięć i pół euro. Idziemy więc na „stazione”
Po drodze Jolkę osrał ptak, dobry omen, będzie miała kobieta szczęście. Główny deptak Bergamo już spokojny po nocnych szaleństwach. Jest bardzo elegancko, wręcz nobliwie, od czasu do czasu trafiają się naprawdę wyjątkowe kamienice, podobne do tych, które ostatnio widzieliśmy w Walencji.
Do „stacione” mamy tylko kilka kroków. Wita nas tam naturalnej wielkości dinozaur. To Indricotherium, jeśli oczywiście komuś coś to mówi. Ale dlaczego replika gada naturalnej wielkości stoi sobie w reprezentacyjnym miejscu koło dworca kolejowego? Odpowiedź jest prosta. W ramach obchodów stulecia muzeum przyrodniczego w Caffi wykonano kilka takich naturalnej wielkości figur i po zamknięciu ekspozycji ubogacono nimi najczęściej odwiedzane miejsca w Bergamo.
Koło dworca można też zobaczyć, jak „ubogacono” Europę przy pomocy milionów tzw. migrantów. Po pierwsze, to widok młodych afrykańskich mężczyzn w kolorowych markowych ciuchach, nierzadko ze złotymi łańcuchami na szyi, pasuje do scenerii jak pięść do nosa. Po drugie, wygląda no to, że całe to towarzystwo żyje dalej jak w miejscu, skąd do nas przybyło. Ot drobny handelek narkotykami, jakieś drobne kradzieże, interesiki za kilka groszy. I tak leci dzień za dniem, zasiłek wpada regularnie co miesiąc, a robota? Do roboty to rano niech głupie białasy latają. Wybaczcie, nie jestem rasistą, ale uważam, że każdy zdrowy facet powinien po prostu na siebie zarabiać, nie tylko zresztą na siebie ale i na rodzinę. A oni naprawdę nie mają najmniejszego zamiaru się za to zabrać. Do Europy wybiera się już podobno dwa miliardy ich rodaków. A my mamy ich „herzlich willkommen ”. Nie ze mną te numery Brunner, znaczy Merkel.
Bilety kupujemy w automacie, łatwo nie było ale w końcu się udało. Trzeba też pamiętać, że we Włoszech bilet należy skasować, kasownika należy szukać zwykle przy wejściach na dworzec, ewentualnie wyjściach na perony. Nam się przypomniało, gdy pociąg już stał na peronie, ale mimo wszystko zdążyliśmy.
Po niecałej godzinie docieramy do Mediolanu. Nie będę opisywał krajobrazów, bo nie sądzę, żebym mógł być tu oryginalny albo coś dodać do tysięcy a może więcej poprzedników, którzy je opisywali. Może tylko napiszę, że bardzo mi się podobały.
Ale Włochy to po prostu Włochy i wyglądają jak Włochy, bo jak niby mają wyglądać? Może za sto lat bardziej będą przypominać Bliski Wschód ale na razie wszędzie widać wieże kościelne a nie minarety.
Dworzec w Mediolanie, też widać, że to dorobek europejskiej kultury. Budynek pochodzi z początków XX wieku, architektonicznie jest fuzją różnych stylów. Znajdziemy tu elementy Art deco i secesji a wszystko osadzone jakby w monumentalnej rzymskiej budowli. Monumentalny to on jest naprawdę, ogromne przestrzenie, galerie, hall i tak dalej. Ale najważniejsze, że zaraz przy wejściu jest Desigual.
Gosi aż się nóżki ugięły, dwa razy. Raz jak go zobaczyła, drugi raz jak zobaczyła ceny. Ja wolę architekturę, zwykle można ją podziwiać darmo.
Mediolan, jak jakieś starożytne miasto, ma centrum zbudowane z kręgów. W samym środku jest to, co mamy zamiar obejrzeć. Ale droga długa, daleka przed nami, wyjdzie nieco ponad trzy kilometry. W okolicach dworca i dalej, miasto nie zachwyca, ale jest po prostu i zwyczajnie, jak w każdym dużym europejskim mieście.
Z dworca do katedry kawał drogi, ponad trzy kilometry. Na wszelki wypadek nikomu nie powiedziałem. Nie będą narzekać. Na pierwszym skrzyżowaniu straciliśmy Marcina, udało mu się rozpłynąć w powietrzu. Żadnej tam mgły czy podobnych zjawisk, w środku jasnego dnia wziął i zniknął. Udało nam się go przywołać przez telefon, gdyby go nie miał to pewnie byśmy się spotkali ale wieczorem w Bergamo.
Po tym przydługim spacerze, wreszcie jesteśmy. Najpierw znienacka trafiamy na jeden z najbardziej znanych w świecie budynków. Kłopot w trym, że ów na taki wcale nie wygląda. Mało brakowało, przeszedłbym obok i poszedł dalej. Mowa o teatrze La Scala, którego fronton jest tak banalny i typowy a przy tym nie powalający rozmiarem, że gdyby nie tablica z napisem Teatro alla Scala, pies z kulawa nogą by na niego nie zwrócił uwagi.
Po drugiej stronie uliczki, na środku uroczego skwerku stoi statua, której pominąć nie sposób, bo dokładnie tędy cały tłum idzie w stronę katedry.
Statua di Leonardo da Vinci, bo o niej mowa, w hołdzie wielkiemu artyście, przez jego rodaków, czyli Toskańczyków, z pięknego białego kararyjskiego marmuru zbudowana.
Co cenne, istnieje szansa na przycupnięcie tu gdzieś na murku pod drzewkiem żeby lekko odsapnąć po trzech kilometrach spacerku.
Zostało jeszcze trzysta metrów a odpoczynek przed zanurkowaniem w dziki tłum w okolicach katedry mocno wskazany. My i tak mamy szczęście, jeszcze jest wiosna i nie ma takiego koszmarnego upału jak w lecie.
Prosto z małej uliczki wchodzimy do Galerii Wiktora Emanuela II. To najstarsza i najpiękniejsza galeria handlowa miasta. Znajdują się tu najbardziej ekskluzywne sklepy. Ale, o ile w podobnej budowli w Brukseli, było tak sporo miejscowych marek, tu mamy tą samą beznadziejną sztampę co wszędzie. Te same sklepy tych samych „topowych” marek. Zamiast regionalnych mamy globalne marki i nie warto nawet tam wchodzić na chwilę bo po co? Widok jest moim zdaniem mocno komiczny, koszmarne tłumy w korytarzu, kompletne pustki w sklepach. Kolejny pomnik piramidalnej już głupoty naszych czasów. Czy naprawdę miejscowe władze nie mogą pogonić te firmy, najlepiej w kierunku najbliższego bieguna? A co tam robi Mc Donalds? To już naprawdę jest kompletne dno. W takim miejscu, ten symbol Amerykańskiego bezguścia i bezsmaku?
Na środku galerii, zbudowanej na kształt krzyża, są wspaniałe mozaiki. A w samym środku :
Najsłynniejsze miejsce w Galerii Vittorio Emanuele w Mediolanie. Mozaika Byka - symbol drugiej dużej metropolii na północy Włoch - odwiecznego rywala - Turynu. Legenda głosi, że obrócenie się na pięcie na genitaliach byka przynosi szczęście. Prawie zawsze do mozaiki ustawia się kolejka chętnych, aby poprawić swój los, trzeba więc swoje odczekać, ale dzięki temu łatwo ją znaleźć - zawsze jest przy niej tłum turystów.
Gosia na wszelki wypadek obracała się w obie strony a byk i tak nic. Więc chyba go to deptanie po klejnotach tak specjalnie nie boli. Ale cała ta historia świetnie pokazuje panujące tu stosunki. Trzeba pamiętać, że Włochy przez prawie cała swoją post rzymską historię, były podzielone na małe księstwa i miasta państwa. Powstałe wtedy animozje żyją do dziś, zwłaszcza na stadionach piłkarskich.
I główny punkt naszej wizyty w Mediolanie, Duomo di Milano. Pierwszy kościół stanął tu już w IV wieku naszej ery. Potem kolejno, jak to mieliśmy w zwyczaju, budowle niszczono i budowano nowe. Na szczęście w pewnym momencie przyszło opamiętanie i przez prawie pięćset lat trwała budowa tego co możemy podziwiać dziś.
Piszę podziwiać, bo na widok katedry nie może być innej reakcji, gdy się na nią spojrzy, nie ma żadnej wątpliwości, że to jeden z najpiękniejszych budynków zbudowanych przez człowieka. Katedra oszałamia i dech odbiera, przynajmniej mnie odebrało.
Drugi raz się zapowietrzyłem, gdy zobaczyłem kolejkę do kasy a potem do wejścia. Razem na kilka godzin, znów nici ze zwiedzania wnętrza.
Powoli zaczynam przywykać do tego, że dziś zwiedzanie najsłynniejszych zabytków nieuchronnie dobiega końca, jak przyjadą Chińczycy to pewnie nawet na plac przed katedrą nie da się wejść.
Co do placu, klasyczny, duży, europejski i oczywiście ze statuą Wiktora Emannuela II, bo inaczej we Włoszech nie wypada. Skoro nie da rady wejść do katedry, to idziemy dalej. Po drodze mamy kolejny bardzo ważny zabytek, całkiem spory kolejny sklep Desiguala.
Może, gdybyśmy jednak stanęli w tej kolejce po bilety do katedry, bylibyśmy wcześniej niż Gosia z niego wyszła. Mało tego, wyszła z ogromną torbą oraz jeszcze większą dziurą w portfelu.
Ja na wszelki wypadek nigdzie nie wchodzę, poza sklepami z pamiątkami, bo muszę kupić magnesy. Zrobił się z tego obowiązek, bo lodówek do obklejenia jest kilka. A ceny? Masakra, poniżej trzy euro za sztukę ani widu. Wreszcie u jakiegoś chińczyka, na samym dole wystawki znalazłem jakieś resztki, ale w dobrym stanie, w cenie siedem sztuk za dziesięć euro. Też przesada, ale lepiej nie będzie, bierzemy.
Jeśli chodzi o planowane zakupy, to ja już nic więcej nie kupuję poza ewentualnie jakimiś spożywczymi drobiazgami, łapaczy kurzu, czyli statuetek, obrazków i tym podobnych już od dawna nie kupujemy. Ani dla siebie ani na prezenty.
Na deptaku, deptają ile wlezie, tłum, tłum i jeszcze większy tłum. Uliczni artyści, żywe rzeźby i cała ta menażeria, jak w każdym podobnym miejscu w Europie a zaraza zaczyna się rozprzestrzeniać na cały świat.
Dochodzimy do ronda, za którym stoi kolejna, słynna budowla Mediolanu, zamek rodu Sforzów. Założyciel rodu, Francesco I Sforza urodził się w 1401 roku, a w 1494 roku na świat przyszła Bona Sforza, królowa Polski.
I wprowadziła do Polskiej kuchni „włoszczyznę”, bez której dziś moja żona rosołu sobie nie wyobraża. A korzenie owego rosołu są właśnie tu, w siedzibie najbardziej znanego w Mediolanie rodu. Określanego nawet mianem właścicieli miasta.
Zwiedzanie samego zamku jest bezpłatne, co dziś należy już do rzadkości. We Włoszech kościołów i zamków są nieprzebrane ilości, ten może większy, ale takiego wrażenia jak katedra nie robi. Tym niemniej zdecydowanie warto przez niego przejść.
Tak jak w przypadku innych tego typu budowli, które trwały przez całe wieki, kompleks składa się z wielu elementów, wież, murów obronnych ale także galerii i ogrodów, budowanych w różnych czasach a więc różnych stylach.
Jest tu też muzeum archeologiczne, ale już płatne, poza tym ja nie bardzo w tym gustuję, bo zwykle nie bardzo jest co tam oglądać.
Z zamku wychodzimy do gigantycznego parku, to świetne miejsce do wypoczynku po turystycznej bieganinie. Radzę jednak samemu zaopatrzyć się wcześniej w koszyczek piknikowy, bo z tym tu raczej słabo, a jak już coś, to kieszeń obrywa zdecydowanie.
Park jest już ostatnim punktem naszej jednodniowej wycieczki do Mediolanu. Można pewnie „zrobić” więcej ale nam nie chodzi o to, żeby się wykończyć. Staram się zawsze znaleźć jakiś kompromis, bo przecież i tak wszystkiego zobaczyć się nie da.
Rzut oka na mapę i mamy decyzję, idziemy do stacji Garibaldi, będzie bliżej niż Milano Centrale, poza tym zobaczymy coś jeszcze.
Po drodze mieliśmy zamiar wpaść gdzieś na obiad, poza rejonem turystycznym, żeby było taniej i bardziej prawdziwie. Ale nic z tego, jest magiczny czas sjesty i wszystko absolutnie pozamykane. Trafiamy na czynny bar sushi, ale to najgłupszy pomysł z możliwych. Zjemy obiad chyba dopiero w Bergamo.
Przed stacją kolejową Garibaldi trafiły nam się o takie dwa „eko” wieżowce. Do tej pory widziałem tylko futurystyczne rysunki albo zdjęcia z jakiś odległych miast, gdzie już takie rzeczy się robi. Tu zobaczyłem, jak to wygląda w naturze. Jest znakomicie, gdyby to się upowszechniło, to zmieniłoby całkowicie wygląd miast. Stanowczo wolę ten styl od pomysłów „szejków z zatoki”, którzy preferują kilometry betonowo, stalowo, szklanych budynków wzdłuż paranoicznie szeroki arterii komunikacyjnych. Powrót do natury to zdecydowanie fajniejsza koncepcja.
Bilety kupujemy w automacie, kasujemy i czekamy na odjazd pociągu.
W międzyczasie udało mi się znaleźć automat z kawą, nie jest zła a nawet dobra, tylko szkoda, że podają ją w „naparstkach”.
Pociąg z tej stacji jedzie do Bergamo zupełnie inną drogą, wiec jest to zdecydowany zysk. Znów jest co oglądać.
Mało tego, spójrzcie tylko na zdjęcie, gdzie się zatrzymuje. Oto legendarne miejsce dla każdego fana nie tylko wyścigów samochodowych ale motoryzacji w ogóle, świątynia prędkości, legendarny tor Monza. No proszę, jaka miła niespodzianka.
Dalej jest tylko lepiej, jedziemy bliżej gór co wpływa zdecydowanie na zmianę krajobrazu. Ot choćby przejazd nad głębokim jarem, którym płynie rzeka, no ale w końcu jesteśmy przecież we Włoszech.
Jesteśmy z powrotem w Bergamo, zmęczeni ale usatysfakcjonowani. Na dziś wystarczy, tylko jeszcze ten obiad zjeść trzeba. Nawet godzina jest wreszcie odpowiednia, dochodzi siódma wieczorem, w sam raz pora na włoski obiad.
Siadamy w knajpie prawie naprzeciwko naszego domu, tu właśnie życie tętniło całą noc a ja spać nie mogłem. Zobaczymy co oni tam mają do jedzenia. Bierzemy dwa razy Capriciosa i dwa razy pieczone ziemniaki. O ile Caprociosa była świetna to jeden pieczony i pokrojony ziemniak za cztery euro to już zdecydowana przesada. I piwo z marketu droższe pięć razy.
Do tego kelner z widocznym Aspergerem a na koniec rachunek z „coperto ” w wysokości 20% należności. Stanowczo poza nasz standard. Nigdy więcej, ale pizza była przepyszna. Nie jestem smakoszem pizzy, ale we Włoszech pizza smakuje świeżością i naturalnością. Miejscowe i świeże produkty przyrządzone klasycznie, bez żadnych dodatków, polepszaczy i „uzależniaczy”, wynik, produkt kompletnie nie podobny do wersji importowanej z USA lub też, jeszcze gorsze, naszej własnej interpretacji.
Zdążyliśmy jeszcze wpaść po zakupy do dyskontu i finał imprezy już w apartamencie. Siedzę ci ja nocą już na balkonie gdy słyszę polskie głosy po nami. To „wieczór panieński” w pełnej krasie peregrynuje przez Bergamo. O dziwo, są wszystkie i to na chodzie. Ale to jeszcze nie koniec a dopiero połówka, zobaczymy jak będą wyglądać jutro.
Dziś sobota, na ulicy ruch narasta i bliżej północy tym więcej samochodów i ludzi, nie ma szans na spokojny sen. W końcu biorę końską dawkę czegoś na sen i „nic więcej nie pamiętam”.