Dnia trzeciego, czyli w poniedziałek wielkanocny, wreszcie wybieramy się do kościoła. Tak konkretnie, to przede wszystkim, mamy zamiar zobaczyć katedrę. Zbudowano ją w XXIII wieku na miejscu meczetu, to akurat w mojej opinii chwalebny czyn naszych europejskich przodków. Niestety, po tych kilkuset latach, jak widać obecni zapomnieli byli, jak to było, gdy muzułmanie próbowali podbić Europę.
Nie nachodzimy się specjalnie, bo do celu mamy z domu może z pięćset metrów. Po drodze mijamy kilka innych kościołów, ale co katedra to katedra.
Zanim weszliśmy na plac dziewicy, kiedyś to mieli pomysły z nazewnictwem, widzimy mały ogród z kwitnącymi drzewami pomarańczowymi. Pachnie tak, że aż zatyka, a ponieważ jesteśmy w Hiszpanii, można sobie tam wejść i posiedzieć, żadnych zakazów nie ma. W samym środku miasta wygląda to naprawdę uroczo.
Dalej mamy już dziewicę, pewnie chodzi o Marię, innej nie znam. Kto zresztą w XXI wieku widział dziewicę? Na pewno nie na Facebooku czy innym Instagramie. Przy placu dziewicy znajduje się Basílica de la Mare de Déu dels Desemparats czyli po swobodnym przetłumaczeniu z katalońskiego na nasze, Bazylika Matki Boskiej Opuszczonych. No fajnie, tylko dlaczego taka mała? Przy tej ilości biednych i opuszczonych, a zwłaszcza po ostatnich wyczynach finansjery światowej? Trzeba by miliony takich bazylik zbudować.
Na placu zamiast dziewicy, widzę Neptuna w fontannie. Fontanna symbolizuje dziką furię rzeki Turia, której już nie ma, ale była. I rzeka i furia. Taka szybka i wściekła w Walencji. Zaraz za bazyliką stoi katedra, w bazylice biskup w katedrze kardynał zawiaduje, taka jest różnica.
Dlatego katedra większa i okazalsza. Tylko, od tej strony oglądamy jej tylną część, główne wejście jest od drugiej strony. I tam się udajemy. Są tu wszyscy turyści, którzy właśnie odwiedzają Walencję. Na szczęście nie wszyscy razem, bo by się nie pomieścili ale i tak jest jak jest w każdym takim miejscu. Ludzkie mrowie „chłonie” kulturę. Na ogół za pomocą smartfona i największego wynalazku XXI wieku, selfie na Instagramie.
Po drugiej stronie katedry jest Mac Donald i Plac Królewski, ten pierwszy nie wart uwagi a ten drugi po prostu cudny. Wiosna w pełni, świeży kolor zieleni, kwiaty i piękna, stara zabudowa. Musisz to zobaczyć, szkopuł w tym, że nie tylko ty ale i z tysiąc innych turystów na raz.
W katedrze jest najprawdziwszy z najprawdziwszych świętych grali, jest ich na całym świecie bez liku ale ten ma być jedynym nie sfałszowanym. Co prawda, posiadacze innych też twierdzą dokładnie to samo, ale ja jestem w Walencji i chce zobaczyć nawet fałszywego, już mi wszystko jedno jakiego. Niestety nic nie zobaczyłem. Bo tak mnie niemiłosiernie wkurzyli, że poszedłem sobie precz. Za wstęp do „domu Bożego” osiem euro od łebka? Pierwszy raz widziałem kościół zasłonięty w środku. Bo wejść można, ale tylko za drzwi. Dalej blejtramy z reklamami i kasa, w domu Bożym? No to po co Chrystus umierał na krzyżu, skoro w jego domu dalej rządzi mamona? I teraz nie żartuję a piszę to całkiem poważnie. Żeby już całkiem nie zawalić planu, poszliśmy do bazyliki, w końcu to też kościół.
Dalszą część dnia chcemy spędzić w rzece, w końcu to lany poniedziałek, wiec propozycja spaceru po dnie koryta Turii jest jak najbardziej na miejscu. Na całe szczęście wody w nim nie ma, bo mieszkańcy Walencji zalewani od czasu do czasu przez Turię w furii, w końcu się wściekli i rzekę z miasta wygonili. Zbudowali jej nowe koryto omijające miasto i mają problem ostatecznie z głowy. Mało tego, zyskali około dwudziestu kilometrów parku ciągnącego się praktycznie przez całe miasto. Gdyby rzecz działa się w Warszawie cały teren poszedł by w łapy deweloperów i mielibyśmy dwadzieścia kilometrów „miasteczka Wilanów”. Sen mara? Nie byłbym tego taki pewien?
W Hiszpanii jest jednak zdecydowanie inaczej, tu do przestrzeni publicznej przywiązuje się zasadniczo większą wagę niż do prywatnej. Nie widziałem żadnego ogrodzonego osiedla, żadnej zamkniętej bramy, żadnego placyku, na który wejść nie można. Tak żyją wolni ludzie w wolnym kraju a nie celebryci z bożej łaski w miasteczku Wilanów. Po drodze do rzeki jeszcze kilka publicznych skwerów, parków, miejsc odpoczynku i takie tam. Publicznych.
Do rzeki wchodzimy z Pont de l'Exposició, ładny most wybudowany chyba tuż przed zniknięciem rzeki. Na dole jest parkowa kawiarnia gdzie podają pyszną kawę. Pyszną kawę podają tu wszędzie i to mi się bardzo podoba.
Wracamy do domu spacerem po dnie rzeki, która była ale, której już nie ma. Bardzo dziwne uczucie, co jakiś czas przechodzimy pod prawdziwymi mostami z różnych epok, świadomość sytuacji wywołuje bardzo zabawne uczucie. W końcu jeszcze nigdy nie spacerowałem po dnie rzeki.
Wychodzimy z rzeki Turia przez Torres, w tym wypadku Torres des Seranos, czyli bramę między dwoma wieżami. To pozostałości starych miejskich murów. Za bramą plączemy się po wąskich uliczkach starówki tak po prostu, dla przyjemności. W tym akurat miejscu to znakomity pomysł, bo w zaułkach można sporo zobaczyć. Na moje szczęście prawie wszystkie sklepy są dziś zamknięte, na moje nieszczęście, prawie wszystkie. Chińczycy nie świętują chyba nigdy, wszystkie ich sklepy otwarte.
Święta się kończą i nasz pobyt też, jutro w nocy wracamy do Polski, trzeba się wyspać na zapas.