Geoblog.pl    Wjkrzy    Podróże    Walencja    Wielkanoc na plaży
Zwiń mapę
2018
01
kwi

Wielkanoc na plaży

 
Hiszpania
Hiszpania, Walencja
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2178 km
 
Obudziły mnie dzwony, zewsząd dzwony, ale okazja wyjątkowa, bo dziś Chrystus powstał z martwych. Co prawda było to prawie dwa tysiące lat temu, ale dzwony walą z tej okazji rok w rok na całym świecie. Przez świat rozumiemy oczywiście ten okrągły pyłek w peryferyjnej gałęzi, jednej z miliardów znanych nam galaktyk, którego położenie nijak nie wskazuje na jakieś szczególne znaczenie. Ale może ja po prostu jestem jakiś inny i brak mi łaski wiary w coś, czego nie rozumiem.
Ale jest coś silniejszego, to siła tradycji, wierzący, niewierzący, każdy Polak w wielkanocny poranek siada do obfitego śniadania. Dlatego, choć daleko od ojczyzny, w obcym kraju, też przygotowaliśmy się do tego rytuału. Są oczywiście jajka, ale z tym nie było specjalnego problemu, bo kurze jaja można kupić absolutnie w każdym miejscu na świecie.
Musi być kiełbasa, więc wziąłem kawałek z Polski, na wszelki wypadek. Ale chorizo to też kiełbasa, mamy więc dwa rodzaje. Święta bez szynki? To niemożliwe, ale zamiast peklowanej, będzie suszony „jamon”, który jeszcze wczoraj wisiał pod sufitem pobliskiego sklepu. Żurku też nie będzie ale nawet się cieszę, że zastąpiliśmy go hiszpańską gazpacho, bo po żurku mam zwykle zgagę. Sery mamy dwa, „mlekowita” z Polski i Brie z Francji. Usmażyłem jeszcze jajka na bekonie i chyba wystarczy.
Do picia mamy pół lodówki świeżych soków owocowych, w końcu jesteśmy w Hiszpanii. Na deser jeszcze świeże truskawki i możemy siadać. Gosia posypała wszystko wędzoną papryką, na szczęście oprócz truskawek, teraz jest już absolutnie Wielkanoc po hiszpańsku.
Może nie było tak jak nakazuje tradycja, ale też nie było tak, że ją kompletnie zlekceważyliśmy. Rytuał został odprawiony, a to najważniejsze.
Teraz trzeba się udać na wielkanocny spacer, najlepiej … nad morze. Bo gdzie by tu można było pójść w tak uroczysty dzień? Pójść nie bardzo się da, bo to kilka kilometrów drogi. W Walencji jest mnóstwo rowerów, ale ja za ćwiczeniami fizycznymi nie przepadam, choć to dzisiaj bardzo modne. Nasi na przykład celebryci, jeśli nie zajmują się „stylizacją” na wieczorne wyjście lub jeśli nie pozują na ściankach czy zwykłych ustawkach, to obowiązkowo ćwiczą ciało, bo ćwiczenie umysłu raczej w grę nie wchodzi. Ja do roli „gwiazdy” nie predystynuję, więc chyba pojedziemy tam po prostu miejską komunikacją.
Wypatrzyłem na mapie przystanek tramwaju, który jedzie w okolice plaży, jest niedaleko, za rzeką, której nie ma. Idziemy więc, ale najpierw zajrzymy na nasze podwórko, obejrzeć tego ogromnego fikusa, który zajmuje większość naszego widoku z okna sypialni. Musi być o nim mowa w jakiś przewodnikach, bo przez cały dzień plączą się tu turyści z aparatami.
Przy okazji możemy sobie zobaczyć fasadę naszego domu od podwórka, wygląda ciekawie, dom wąski jak w Amsterdamie, schody też podobne niestety. Teraz kierujemy się na północ, kompas jakoś w moim chińskim telefonie działa, a dziś nawet nawigacja się obudziła, bo niebo czyste i chmur tylko kilka w polu widzenia. Ale i tak mam to w nosie, ja sobie poradzę bez kontaktu z satelitami.
Idziemy na północ aż do „rzeki”. W naszej dzielnicy kwitnie malarstwo, szczególnie na murach, drzwiach, okiennicach i na czym tylko się da. Część z tych obrazków nawet warta jest uwagi, część zaś to typowe przejawy realizacji prymitywnej potrzeby pokazania całemu światu, że ja jestem. Jak nasz pies, który szcza na to co naszczał poprzedni pies. Malowanie swoich „tagów” na murach jest dokładnie tym samym, naszczałem to znaczy, że jestem. Nie naszczam, nie istnieję. Całkiem jak z Facebookiem, nie używasz, nie żyjesz, Ja nie maluję po ścianach i nie mam konta na Facebooku, czyli jestem martwy, podwójnie.
Dużo tu też pustych domów, te są szczególnie pomalowane. Ale problem pustostanów to już problem nie tylko Walencji, ale całej Europy. Idziemy mostem nad rzeką, której nie ma i znajdujemy się w innej dzielnicy. To typowe blokowisko, gdzie ludzie tak bardzo lubią mieszkać. Tu już ładnych obrazków nie za bardzo, wystarczą „podpisy”, którymi wszystko jest upstrzone do wysokości wyciągniętej ręki nastolatka.
Przystanek tramwajowy ma być gdzieś blisko i rzeczywiście jest. Bilety można kupić w automacie, ale uwaga, nie przyjmuje banknotów, lepiej mieć całą kieszeń drobnych. Co ciekawe, w tramwaju nie ma kasowników, czasem też na stacjach metra nie ma bramek. Bilety kasuje się na zewnątrz, w tym wypadku na przystanku. Służą do tego metalowe słupki, przytyka się bilet do górnej powierzchni oznaczonej strzałkami i już. Gdy kupuje się więcej niż jeden bilet to i tak wypada z automatu jeden, ale załadowany tyle razy za ile zapłaciliśmy. Nie denerwuj się i nie szukaj nerwowo w kieszeni urządzenia, po prostu skasuj go tyle razy ile trzeba.
Jedziemy przez nudne blokowiska, ale myślę, że w okolicach plaży powinny być wypasione wille bogaczy, drogie posiadłości i ogólnie przepych. Nic bardziej mylnego, okolice plaży bardziej przypominają slumsy niż dzielnice zamieszkałe przez tych którym się „udało”. Tu jeszcze więcej pustostanów, brudu, gruzu i koszmarnych malowideł. Nie rozumiem, ale co tam, idziemy na plażę.
Plaża długa, nawet dłuższa niż długa i tak szeroka, że szersza niż szeroka. Całe miasto by się na niej zmieściło. Część mieszkańców Walencji rzeczywiście, jak my, postanowiła właśnie tu odbyć obowiązkowy wielkanocny spacer. Oczywiście chętnych do kąpieli nie ma, bo pora jeszcze nie ta a woda zimna jak nie wiem co, nawet sprawdzać nie będę. Wieje spory wiatr, więc i chętnych do plażowania nie za dużo. Za to większość zgromadziła się w pasażu, gdzie można coś zjeść. Potencjalnie można, bo na każdej knajpie napis „completo”, a przed drzwiami kolejka chętnych. Hiszpanie są wbrew opiniom bardzo spokojnym narodem, mnie by się nie chciało czekać aż się zwolni stolik, bo znając Hiszpanów właśnie, nie spodziewam się żeby jedli szybko, zwykle robią to właśnie strasznie wolno i nigdzie się nie spieszą. Typowy widok, to Hiszpan przy pustym talerzu, który wcale nie ma zamiaru wstać i wyjść. Zjemy obiad jak wrócimy do domu.
Stoi tu też duży, bardzo luksusowy hotel. Ale poza tym luksusem za jego murami, w koło, z jednej strony publiczna plaża a z drugiej ruiny, raczej prywatne. Tak czy siak, pasuje on tu jak pięść do nosa. Ale to nie nasz problem, bogaczem też nie jestem.
Idziemy na przystanek w wracamy do centrum, znów przez blokowiska, które dziś sprawiają wrażenie całkiem wymarłych. Ulice też puste, od czasu do czasu przejedzie jakiś samochód, a pieszych też jak na lekarstwo.
Jeśli byłeś w Hiszpanii i nie jadłeś paelli, to znaczy, że w Hiszpanii nie byłeś. Ale co ja mam zrobić, skoro „robaków” z morza nie jadam, a innej paelli nie widziałem. A nie prawda, tak może i było ale w Barcelonie. Tu jest zupełnie inaczej. Okazuje się, że potrawę wymyślono właśnie tu, w Walencji i najbardziej oryginalna nazywa się Paella Valenziana. Ta była pierwsza i nie ma w niej żadnych stworów z wody. Prawdziwa i oryginalna paella to kurczak, królik i ślimaki. Kurczak w porządku, królik już gorzej ale ślimak zdecydowanie nie. Na szczęście to tylko teoria, w praktyce jest tylko dobrze wysmażony kurczak, ogromna fasola robiąca za ślimaka i strąki innej, mniejszej fasoli. I oczywiście ryż, bo to jest w paelli najważniejsze.
I dokładnie taką paellę sobie zawinszowaliśmy, za całe 24 euro. Dostaliśmy dużą patelnię, tak że, po zjedzeniu połowy mieliśmy dość. Drugą połowę zapakowali nam na wynos, mam z głowy jutrzejszy obiad. Jak smakowało? Wybornie, na tyle wybornie, że Gosia kazała mi się nauczyć jak to robić. Wiśta wio, łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Najpierw naczynie, patelnia do paelli niby jak patelnia ale nie do końca bo ma specyficzną konstrukcję. Znacznie gorzej z ryżem, azjatycki odpada, a Hiszpanie po prostu uprawiają własny. Mieszankę przypraw też trzeba gdzieś kupić, a ponieważ najważniejszy jest szafran, to tanio nie będzie, i nie było gdy ją w końcu kupiłem. Ale to nie jest najważniejsze, najważniejszy jest sposób przygotowania. I tu trzeba po prostu mieć wprawę a ja co mam, zapał najwyżej. Z pod mało sprawnej ręki najczęściej zamiast paelli wychodzi rizotto, ale to i tak sukces. Znacznie gorzej gdy wyjdzie ryżowy kleik dla dzieci albo spalone ciasto, też ryżowe. Szansa, że ugotuję to co jedliśmy nie jest duża. Tym niemniej rozumiem Gosię, bo sam bym wolał Paella Walenziana na niedzielny obiad, zamiast kurczaka z rosołu z ziemniakami, nawet prukanymi.
I tyle by było w temacie niedzieli wielkanocnej w Walencji. Jeszcze się tylko pokręciliśmy po okolicy i poszliśmy spać zaraz po kurach. Tak nas wymęczyło, że musimy odespać, w końcu są przecież święta. Alleluja.



 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Wjkrzy
Włodzimierz Krzysztofik
zwiedził 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 393 wpisy393 253 komentarze253 3081 zdjęć3081 34 pliki multimedialne34
 
Moje podróżewięcej
18.04.2019 - 23.04.2019
 
 
25.01.2019 - 09.02.2019
 
 
29.12.2018 - 01.01.2019