Na oknach mamy od środka nie tylko zasłony ale i okiennice, gdy się budziłem było ciemno. To spałem dalej, Gosi namawiać nie trzeba, też spała. Gdy w końcu wstałem, stanowczo nie było rano, ale zdążyłem przed południem. Po odsłonięciu okien do środka wtargnęło słońce, prawdziwe hiszpańskie słońce, jasne i gorące. Niebo też zdecydowanie w kolorze hiszpańskiego błękitu. Co za radość po ostatnim koszmarnym miesiącu w kraju.
Najpierw kawa, wziąłem ze sobą 3in1 Trung Nguen, to do zaparzania się nie nadaje a czajnika nie ma. Jest tylko jeden, ale za to wielki garnek, niech będzie i tak. Coś jest z wodą, bo śmietanka w kawie natychmiast się zwarzyła, ale smak ma jak trzeba.
Ponieważ to ja jestem odpowiedzialny za aprowizację, zostawiłem żonę w pieleszach i poszedłem poszukać sklepu spożywczego. Tak konkretnie, to sklep znalazłem dawno na mapie, teraz wystarczy tam dotrzeć. Było bliżej niż mi się wydawało, może z pięć minut wolnym krokiem. Mieszkamy w dość specyficznym miejscu. To stara część miasta, ale dziś dawnych kamienic nie jest dużo, sporo za to nowszych „wstawek”. Zabudowa jednak jest dość niska, za to upstrzona graffiti jak w Atenach. Część ścian wymalowana jest aż po dach. Jest sporo pustostanów, squatów i takich tam „menelskich” miejsc. Ale generalnie jest bardzo fajnie.
Sklep sieci Consum obficie zaopatrzony, bardziej niż obficie. Mam się czym zabawić. Od jutra święta, w niedzielę wszystko na pewno będzie zamknięte, jak będzie w poniedziałek, nie mam pojęcia. Na wszelki wypadek zrobię zakupy na trzy dni. Potem okazało się, że zrobiłem na cztery i jeszcze resztę będziemy targać do domu. Chyba muszę coś z tym zrobić, bo ostatnio więcej jem oczami niż naprawdę. A skoro tyle było fajnych, nieznanych rzeczy to wróciłem jak osioł w Arabii, cały objuczony. I musiałem tak dygać na trzecie, wysokie piętro. Wydawało mi się, że sporo wydałem, ale 45 euro za trzy albo cztery dni jedzenia to przecież nic. Tyle kosztuje tu obiad dla dwóch osób w byle knajpie.
Teraz część „łupów” do lodówki, dobrze, ze jest z tych większych, w hotelowej na pewno by się nie pomieściło. Stół robię „na bogato” i możemy zasiąść do naszego pierwszego, hiszpańskiego śniadania. Jamon ze świeżym chlebem i słodkimi pomidorami, zdecydowanie jesteśmy w ciepłej i słonecznej Hiszpanii. Szklanka soku z pomarańczy i wystarczy. Większe śniadanie będzie jutro, z polskimi akcentami, bo w końcu do wielkanocnego śniadania chorizo nie za bardzo pasuje, taka jest w końcu siła tradycji.
Mamy w planie jeszcze wizytę na Mercado Central, który zamykają o 15:30 na uzupełnienie świątecznych zapasów. Jeszcze raz powtarzam, największy spożywczy bazar w Hiszpanii zamykają wczesnym popołudniem, więc najlepiej wybrać się tam trochę wcześniej a nawet całkiem wcześniej.
Mercado jest rzeczywiście ogromny, pod jednym dachem można kupić wszystko. Zaczyna się od owoców, ale morza. Tam nawet nie wchodzimy, ja nie jem tego co pływa a Gosia nie może znieść tego zapachu. Wolę poprzyglądać się stoiskom z „jamonami”. Hiszpanie jedzą mięso, mięso i mięso. To mamy mięsa od podłogi do sufitu i od jednej ściany do drugiej. O wiele za dużo, więc nic nie kupiłem, zresztą nie ma już takiej potrzeby po porannej wizycie w Consumie.
Pozostało mi tylko oglądać i filmować. A jest co, bo widoki są bajeczne. Tylko te ceny, zdecydowanie mnie na takie zakupy nie stać. Owoców też chyba sobie nie pojem, jeszcze nie sezon i większość tego co wystawiono na stoiskach jest pewnie sprowadzona z Afryki. Za to po zdecydowanie europejskich cenach. Mercato w Hiszpanii to także stołówka, myślę że to słowo najlepiej oddaje to co widzę. A widzę ogromne kolejki do byle jakich stoisk, gdzie można spożyć coś na szybko, najlepiej ostrygi i popić kieliszkiem wina. Albo ślimaki, albo cos innego wijącego się w ustach. Od samego patrzenia mi niedobrze. Było mowa o mięsie, trafiam do stoiska gdzie sprzedają kawałki odcinane z czegoś, co pewnie miesiącami albo latami wisiało gdzieś pod sufitem.
I tak sobie pozwiedzaliśmy, nic nie kupując. Całe jednak szczęście, że Gosię coś tknęło na stoisku z przyprawami. Już w Madrycie zapomnieliśmy o wędzonej papryce w proszku. Tu tez pewnie byśmy zapomnieli, ale jakoś się udało. Więc nie wyjdziemy z Mercado Central na pusto, dobre i to.
Ponieważ część spożywczą mamy za sobą, jak każe tradycja zgromadziłem zapasy na całe święta, możemy się oddać uciechom sobotniego popołudnia, wczesnego popołudnia. Kierunek Desigual, ale po drodze na pewno też coś się trafi.
Stare miasto nie jest duże, tuż za Mercado Central rozpoczyna się bardziej nowoczesna zabudowa, czyli nic ciekawego. Ulice jak ulice i domy jak domy. I nic w tych domach, nic co by nas przyciągało. Dopiero gdy docieramy w okolice dworca północnego coś się zaczyna dziać. Sam dworzec wygląda niesamowicie, ale kiedyś takie dworce budowano. Teraz buduje się raczej lotniska, takie czasy, kolej decydowanie poszła w odstawkę.
Obok jest druga wystawna budowla, stadion, gdzie odbywają się walki byków. Tak bardzo jestem przeciw, że słowa więcej nie napiszę. Jest bo jest, okrągłe to i kwita.
Ale po drugiej stronie ulicy zaczyna się dzielnica świątyń, mam oczywiście na myśli najpopularniejszą obecnie religię, czyli zakupy. Jest w czym wybierać, tu ZARAstarianie, obok kult Berschki, duo-świątynia H&M, nie wiem od jakich bóstw ten skrót, ale wszystkich bije na głowę świątynia wszystkich wyznań na raz, Le Corte des Ingles. Tu na każdym piętrze po kilka ołtarzy poświęconych różnym bogom. Można oddawać cześć komu akurat pasuje, a najlepiej oddać każdemu z Bogów po kilka euro, a lepiej kilkaset.
My najpierw jednak poszliśmy złożyć pokłon Desigualowi, to bardzo miłe bóstwo, o łagodnym obliczu. W jego świątyniach dominują kolory i wzory o bardzo optymistycznej wymowie. Ciesz się życiem, prawi do nas Desigual. Ale za to ciesz się każe sobie składać dość wysokie ofiary. W tym kościółku chyba lekko przesadził, bo Gosia żadnych boskich darów nie przyniosła.
Za każdym razem gdy idę z żoną do „świątyń”, nie wiem co ze sobą zrobić. Zwłaszcza, że czasem trwa to nie mniej niż niedzielna suma w góralskiej parafii. Tym razem wpadło mi do głowy popatrzeć, co robią inni faceci, gdy ich żony jak skrajne bigotki, latają od lady do lady. No i wiecie co? To może być temat na pasjonującą naukową dysertację. Są samobójcy łażący za kobietą, widok żałosny. Idzie taki, z miną smutnego psa, wzrokiem wbitym w ziemię, sprawiając wrażenie ostatecznego upadku jego męskości. Kuli się pod spojrzeniami innych mężczyzn, a swojej pani usiłuje nie wejść w drogę, bo jeszcze kopa może zasadzić. Inni udają, że im to bimba. Podpierają kolumny albo ściany ze wzrokiem zwykle wbitym w sufit albo nieistniejący horyzont. Ale jak długo można tak tkwić? Czy ja jestem hinduski jogin, żeby pół dnia tkwić w jednej pozycji. Ale chyba wśród nas był jeden prawdziwy jogin. Facet stał jakby zamieniony w skałę. Patrzył gdzieś w dal, nie widząc i nie odbierając żadnych innych. Oblecieliśmy całe piętro a on ciągle stał w tej samej pozycji. Część porzuconych samców krąży jak żyd po pustym sklepie, co może na serce nie będzie najgorsze, ale na żylaki pewnie tak. W każdym razie, moim skromnym zdaniem oczywiście, godna jest poważnych badań naukowych bo ma z pewnością poważne skutki. Aż się chce zostać arabem, choć na chwilę. Oni po prostu trzymają się cały dzień jak najdalej od kobiet. I tak chyba jest najlepiej.
W Corte des Ingles były kolejne trzy Desiguale, ale znów sytuacja się powtórzyła, łaski nie dostąpiliśmy, przeceny nie było, a jak była to lipą zalatywała. Trzeba szukać innych, mniej kosztownych kaplic. Szukaliśmy, szukaliśmy, guzik znaleźliśmy. Trzeba będzie chyba jakiś wschodnich wyznań poszukać, najlepiej chińskich.
Religie wschodu rozprzestrzeniają się po świecie z ogromną szybkością. Nie ma ulicy w Walencji, żeby nie było jakiegoś Wang Market (tych widziałem kilkadziesiąt) albo im podobnych. I są czynne na okrągło, nawet gdy inne kościoły są na głucho pozamykane, chińskie kuszą zawsze otwartymi drzwiami. Wystarczy nawet skromna ofiara i można z torbami nie pójść, jak w Desigualu ale wyjść i do domu dowody chińskiej łaski zanieść. Mało tego, Chińczycy przyswoili ostatnio religię Dsiguala i oferują swoją własną wersję, tylko kilka razy taniej. To się dopiero porobiło. Ciekawy jestem jak sobie z tym poradzi Donad Trump, bo Komisja Europejska poległa na całej linii.
A świętej pamięci ciotka ostrzegała, że Chińczyk będzie konie w Wiśle poił. Wyszło co prawda inaczej, bo Chińczycy nie z armią do Europy przyjechali, tylko z kontenerami pełnymi towarów. Tak czy inaczej, na razie są tylko forpoczty, ale jak ruszy fala, to wszyscy będziemy zawijać w papierki, chińskie ciasteczka z wróżbą. Gosia już zdecydowanie przeszła na Chiński wariant religijności, jest po prostu zdecydowanie taniej. Skończyło się na kaloszach pod same kolana, a może nawet dłuższych, idzie lato ale, kalosze, zwłaszcza po pachy, zawsze mogą się przydać.
Nie samą religią człowiek żyje, więc na deser coś całkiem innego. Modernisme Plaza of the City Hall of Valencia, to chyba najpiękniejszy plac w Walencji. Tu podobieństwo miasta do pobliskiej Barcelony jest uderzające. Piękne fasady budynków z każdej strony placu, zieleń i fontanna po środku. Razem tworzą urzekający swoją malowniczością widok. Jest czym oko i ducha nacieszyć. Proponuję obejrzeć zdjęcia, bo co ja tam mogę powiedzieć, mnie się podobało, bardzo.
Szkoda, że architektura Walencji nie jest konsekwentna. W większości przypadków bowiem, nie zachowano tu jednolitego stylu. Często, gęsto między zabytkowe kamienice, wciśnięto nijakie domy w formie pudełek ze stali i betonu oraz szkła. Ani to ładne ani żadne a psuje wszystko na amen. Nie, to nie jest Barcelona, są fragmenty ale całość jest taka jakaś pomieszana. Bezwład architektoniczny tej części starówki, gdzie mieszkamy, ma jakiś swój urok ale w miejscach bardziej reprezentacyjnych, nagły przeskok do tandety jednak razi. Ale to dalej jest bardzo piękne miasto, tylko moje wymagania były ciut wyższe.
Późny obiad, a właściwie kolację spożyliśmy w domu. Była nawet paella marki Consum, ale sądzę, że musimy pójść do knajpy i spróbować robionej na świeżo. I tak powoli, bo dopiero mocno po ósmej wieczorem zrobiło się ciemno. A jak ciemno, to trzeba iść spać, z kurami. Wyłazi z nas zmęczenie a poza zbieraniem wrażeń i boskich darów, przyjechaliśmy też wypocząć. A spanie to sama esencja wypoczynku, im więcej tym lepiej.
Już się umyłem, wytarłem ręcznikiem i miałem się po prostu walnąć do łóżka i spać, spać, spać. Ale wpadłem na pomysł, żeby powiesić ręcznik nad wanną. Pech, że zarzucając go na gustowną rurkę pod sufitem, trafiłem na zwisającą tam żarówkę. Błysnęło coś i nastała ciemność. Moi stali czytelnicy pewnie pamiętają, jak onegdaj w Essaouirze stało się dokładnie to samo. Wtedy padły korki na ulicy musieliśmy czekac do rana na ekpię naprawiającą. Tak się tym zasugerowałem, że poszedłem szukać korków na klatce. Pewnie dlatego też, że na parterze jakieś były. Niestety nie te. Właściwe były tam gdzie powinny, tuż przy wejściu do mieszkania. Wystarczyło małe „pstryk” i powróciła jasność. Ale to by było za proste.
Teraz zdecydowanie mam już dość dnia dzisiejszego, zawijam się w kołderkę i oddaję ducha Morfeuszowi.