Mieszkamy w dość specyficznym miejscu, już zresztą o tym pisałem. Ale nie wiedziałem, że mieliśmy dzikiego farta, znajdując nocleg akurat w samym środku El Carmen. To najbardziej odjazdowa część miasta, oaza dla wszystkich innych, dla niepokornych i artystycznych duchów. Dzielnica sztuki, bohemy, barów tapas, galerii sztuki, muzeów i zabytków. Lepiej trafić nie mogliśmy.
Po śniadaniu przyszła sprzątaczka i musieliśmy się wynosić, taka umowa była z Eduardem. Możemy zostawić walizki do szesnastej. Idziemy się wiec po El Carmen poszwędać, raz jeszcze.
Najpierw jednak trzeba kupić jakieś drobiazgi dla rodziny i przyjaciół. Plan jest prosty, wędzona papryka i kiełbasa. Jedno z drugim świetnie koresponduje. Magnesy kupiłem już wcześniej po dość okazyjnej cenie. Kiełbasę kupiliśmy w markecie koło domu, po paprykę trzeba było iść do Mercado Central.
Przy okazji skorzystaliśmy z ulicznej kawiarni, żeby dobrej kawki się napić i jeszcze paszcze poopalać. Dziś zdecydowanie jest już lato, ma być 25 stopni, chmur nie ma, wiatru nie ma, upał. Na nasze wymęczone zimą szczątki to prawdziwy balsam.
Po kawie idziemy w uliczki, dopiero co pisałem, że można po nich łazić godzinami. Są absolutnie cudowne, w tym małe placyki z zielenią, gdzie można posiedzieć, małe bazarki kwiatowe i kawiarnie, bary tapas, bary zwykłe, restauracje, butiki i … kolejny Desigual. Wszystko tu jest, tylko euro czasem brak.
Przed wyjazdem na lotnisko zjedliśmy jeszcze jedną potrawę, którą je się tu wszędzie i o każdej porze. Patatas Bravas to po prostu pieczone cząstki ziemniaków, w posypce z wędzonej papryki, z mocno czosnkowym sosem. Może do wieczora, odlot, wywietrzeje. Jak nie to się będą na nas w samolocie patrzeć.
Wróciliśmy do domu, sprzątaczki już nie było. Dopakowaliśmy się, przebraliśmy w cieplejsze rzeczy i idziemy do metra. Długa droga przed nami, ale znów przez ciąg zieleni oddzielający dwie jezdnie jednej z głównych arterii miasta. Mamy dużo czasu więc koło wejścia do metra zarządzam piknik. Idę do pobliskiej kawiarni po kawę, i znów możemy się opalać.
Gosia na piętnaście minut „wyskoczyła na róg” i wróciła z torbą zakupów, takich ciuchów, że Desigual niech się schowa, i to pięciokrotnie co najmniej tańszych. Można? Tylko trzeba mieć talent.
Dalej nie ma co pisać, lotnisko, samolot, lotnisko, parking, droga do domu. W domu Burger, Rambo (gościnnie) i Rudolf organizują gorące powitanie. Wiktor powiedział cześć i poszedł spać, my w końcu też. I tylko pod powiekami wciąż widzę Walencję, pięknie było, po prostu pięknie. Do zobaczenia kiedyś gdzieś.