Geoblog.pl    Wjkrzy    Podróże    Bruksela    Belgijskie gofry
Zwiń mapę
2018
10
mar

Belgijskie gofry

 
Belgia
Belgia, Brussel
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1193 km
 

Dobrze się spało i długo. W końcu trzeba jednak wstać. Najpierw kawa, obejdzie się bez ekspresu, bo mam ze sobą wietnamską kawę „3in1” Trung Nguen. Ma bardzo specyficzny skład i takiż smak. Gosia od razu poznała, co to jest. Dobrze jest zacząć poranek w stolicy Unii Europejskiej takim azjatyckim akcentem. Nie pierwszym dziś i nie ostatnim.
Nasz apartament ma też jeszcze jeden walor, jest nim balkon. Co prawda pora roku mało odpowiednia do korzystania z wypoczynku na, zewnątrz, ale balkon i tak jest bardzo użyteczny. Choćby ze względu na całkowity zakaz palenia na terenie całego budynku.
Miało być ładnie, ale nie jest, tym razem jest odwrotnie niż w Atenach. Pierwszy dzień będziemy mieli chyba jednak deszczowy. Ale jest ciepło, po dwutygodniowym ataku mrozów w Polsce, czuję się jakby już wiosna w pełni się zaczęła.
Po kawie pora na śniadanie, ale najpierw idę do Carrefoura. Porządnie zaopatrzony, jest wszystko, czego nam trzeba. Tylko jedno mnie niepokoi, ceny. Nie ma zmiłuj, co stolica Europy to stolica, ceny też zdecydowanie stołeczne. I tak Carrefour Express, bo o nim mowa, jest najlepszym wyjściem dla oszczędnych. Zwłaszcza w centrum nie ma co szukać czegoś tańszego, próżny trud.
Trzeba też pamiętać, że w Belgii musi ichni PiS albo nie wiem, kto, też zakazał handlu w niedzielę a te sklepy, jako jedyne, są czynne siedem dni w tygodniu. Ale nie w nocy, tak po Polsku to tu zdecydowanie nie jest. Wydałem ponad trzydzieści euro, ale mam zaopatrzenie na dwa dni, więcej po zakupy chodzić nie będę musiał.
Jemy śniadanie, mix Polsko-Belgijski. Swojska kiełbasa i miejscowe pomidorki koktajlowe. Miejscowy ser i polski chleb, tak zaznaczamy nasze członkostwo w Unii Europejskiej.
Koło południa możemy wreszcie wyjść, czeka nas długi i męczący dzień. Zaczynamy więc powoli, żeby się nie zamęczyć od razu. Na koniec i tak będziemy padnięci, taka karma dla turysty.

Do pałacu Króla mamy kawałeczek, najpierw jednak idziemy przez park. Tu będzie na pewno bardzo pięknie, ale za kilka tygodni, gdy wiosna zapanuje na dobre. Na razie mamy klasyczne przedwiośnie i zieleni jak na lekarstwo. W parku dzieci grają w piłkę, spacerują ludzie z psami, luz kompletny. W naszym królewskim parku nie do pomyślenia.
Pałac jak pałac, sto już takich widzieliśmy. Klasyczna, ciężka europejska architektura. Zwiedzać go można od późnej wiosny do wczesnej jesieni, w pozostałej części roku jest zamknięty. Król tu zresztą też nie mieszka, kto by chciał w XXI wieku w takim czymś być, na co dzień. Nawet król nie chce i woli coś bardziej współczesnego. Takie rezydencje to dziś dobre dla Rosyjskich oligarchów i szejków z Zatoki Perskiej. Oni mają do tego swoiste podejście.
Zaraz za pałacem jest plac, też królewski. Przy nim położony jest monumentalny kościół Świętego Jakuba na Caoudenbergu, ale do kościoła to się wybieramy jutro, dziś jest sobota i bardziej mamy ochotę na uciechy cielesne lub duchowe, ale w zupełnie innym wymiarze. Zdecydowanie nie nadprzyrodzonym.
Po drugiej stronie placu są dwa duże muzea, to dla tych, co zamiast młodych dziewczyn wolą stare truchła.
Dla porządku dodam, że po prawo jest tutaj muzeum instrumentów, pod którym, a jakże, gra, co dzień miniaturowa orkiestra uliczna, a po lewej muzeum sztuki wszelkiej, też królewskie oczywiście. My omijamy takie atrakcje raczej szerokim łukiem. Nie żebyśmy całkiem wypieli się na muzealnictwo, ale w każdym miejscu jest pełno muzeów a w nich pełno eksponatów. Życia mało a poza tym, jeśli już to odwiedzamy tylko te naprawdę najbardziej wartościowe. A te do nich zdecydowanie nie należą.

Schodząc niżej mamy ładny widok na dolne miasto, gdzie mieszka plebs. I to nas zdecydowanie bardziej interesuje. Pewnie z powodu mojego plebejskiego pochodzenia i tejże natury. Gdyby jeszcze słońce świeciło i gdybym miał aparat a nie wyrób do aparatu podobny w komórce. Niestety w tym całym zamęcie koło Modlina, aparat został w samochodzie, filmu nie będzie a zdjęcia musze robić telefonem. Na szczęście w tym nowym mam już niezły aparat, jakoś to będzie. Sytuacja ta ma też swoje zalety, mniej będę marnował czasu na dokumentację, więcej zostanie na rzeczywistość.
Na wiosnę Mont des Arts, przez który idziemy jest pokryty dywanami z kwiatów. Dziś wygląda to buro i szaro, a szkoda.
Zanim całkiem pogrążymy się w plebejskich uciechach dolnego miasta, pozostało nam jeszcze kilka kroków wśród mocno reprezentacyjnych i monumentalnych budowli.
Na jednej z nich jest ciekawy zegar z figurkami, często i ciekawie wydzwania godziny, ale figurki się nie ruszają. Przynajmniej tak było o wpół do drugiej, gdy tamtędy przechodziliśmy.
Jeszcze trochę na dół i powoli zbliżamy się do starówki, która zdecydowanie jest najważniejszą turystyczną atrakcją stolicy Belgii. Po drodze jeszcze jeden kościół i na tym by się monumentalna część centrum skończyła.
Nie do końca jednak, bo po prawej trafiamy na jedną z wielu w Brukseli, przykrytych dachem galerii. Ta jest jednak szczególna, najsłynniejsza a co za tym pewnie najdroższa.
Les Galeries Royales Saint-Hubert, sama nazwa powala a co dopiero wystawy sklepowe. Ludzi pełno, ale w pasażu, w sklepach raczej kompletne pustki. Bo kogo na to stać?
Przykład, damskie torebki. Coś wielkości damskiej dłoni 430 EU, troszkę większa 1400 EU a taka, co to panie do teatru zabierają jedyne 2500 EU. Tu Gosia na pewno ani nic nie kupi ani łazić po tych sklepach nie będzie.
Nikt nie łazi, wszyscy tylko oglądają, jak te młode hiszpanki. Co do Hiszpanów, to podobno ich kraj jest w strasznym kryzysie. A gdzie nie pojedziemy, wokół jest ich więcej niż rdzennych mieszkańców. W Brukseli nie jest inaczej.

Wróćmy jednak do sklepów. Belgia słynie z trzech rzeczy, czekolady i innych słodyczy, koronek i piwa. Tego ostatniego w królewskiej galerii nie uświadczymy, i nie dziwota, bo piwo domena pospólstwa. Za to witryny ze słodyczami powalają, ta z koronkami też zresztą jest niezła.
Warto wpaść tu na chwilę i pooglądać wystawy, są naprawdę bajeczne. Jeśli kogoś stać na zakupy to też proszę bardzo. Nas jednak zdecydowanie nie stać, więc poprzestaniemy na oglądaniu, jak w muzeum, sztuki użytkowej.

Dopracowanie szczegółów sprawia, że witryny rzeczywiście przypominają dzieła sztuki.

Zbliżają się święta wielkanocne, więc większość z nich nawiązuje do tego wydarzenia tematycznie. Szczególnie sklepy ze słodyczami, oni mają możliwość dostosowania wyrobów do okazji, więc skrzętnie z niej korzystają. Mamy, więc inwazję jajek i zajączków, baranków nie stwierdziłem, wszystkie zostały w Polsce.
Tu królują zdecydowanie zające, a wszystko ze słynnej belgijskiej czekolady. Jak dla mnie słynny jest nie tylko jej smak, ale i ceny. Zwłaszcza w tej galerii, pora wiać, i tak nic tu nie kupimy, nawet jednej czekoladki, za jakie marne piętnaście euro, bo tak to niestety wygląda.
Teraz wchodzimy na starówkę, nie jest duża, ale bardzo piękna. Plebs mieszka w zdecydowanie ciekawszym i ładniejszym miejscu niż arystokracja. Najbardziej podobają mi się witryny, podobnie jak w galerii Saint-Hubert, są jak dzieła sztuki. Bajecznie kolorowe, dopieszczone do najdrobniejszego szczegółu. To bardzo charakterystyczne dla północnej części Europy. Coś z gatunku, porządek musi być, ale jest w nich też duża doza artystycznego szaleństwa. To, co dostajemy w efekcie, jest naprawdę godne uwagi.

Zafascynowało mnie jednak to miejsce. Australijskie domowe lody, w chłodnej Belgii, co ta lodziarnia tu robi? Coraz więcej takich miejsc, bo kilka przecznic dalej, tuż za wspomnianą już galerią widziałem uliczkę z Chin, knajpy o swojsko brzmiących nazwach, Szanghaj i Kanton oraz chińskie lampiony przed wejściem. Nie powiem, pasują tu jak pięść do nosa, ale są i nic już tego nie zmieni. Czy to efekt globalizacji gospodarczej, czy dostępności biletów lotniczych? Bez znaczenia, świat stał się malutki i tak już pewnie na razie zostanie.

Jaki będzie ten świat? A taki, RESTAURANT . THAI . VIETNAM w samym środku Brukseli. Popatrzcie tylko na francuskie podpisy pod zdjęciami potraw. Za Chiny mi się te nazwy z tym, co widzę nie kojarzą, teraz widzę cały absurd tej sytuacji. To ma być „poulet” albo „canard”? W Europie to się robi kompletnie inaczej. Przynajmniej do tej pory.

Skoro już jesteśmy przy jedzeniu, to w końcu jednak zgłodnieliśmy. Pora na numer jeden z listy belgijskich specjałów, gofry. Mityczne gofry serwują wszędzie, ale znawcy tematu ostrzegają, żeby wybrać raczej jakieś zaciszne miejsce niż lokal z widokiem na Wielki Plac i tym podobne. Unikać też lokali, gdzie leżą już nasmażone gofry, ale to akurat rada ogólna, nie tylko w Brukseli lepiej jeść rzeczy absolutnie świeże, przy nas przyrządzane. Znaleźliśmy takie miejsce, udało nam się nawet znaleźć miniaturowy stolik. Gosia idzie na całość, gofr z czekoladą, bitą śmietaną i świeżymi truskawkami. Ja dla odmiany też klasycznie, z czekoladą i bananem.
Co tu powiedzieć? Poza tym, że owszem, gofry okazały się godne swojej reputacji. Niebo w gębie, ciasto nie jest puszyste ale bardzo „ciastowe”. Dodatkowo, przed włożeniem do gofrownicy posypuje się je cukrem, który karmelizuje w czasie pieczenia nadając im słodko, przypalony smak. Moim zdaniem, najważniejsza jest czekolada, to ona wybija je ponad przeciętność. W sumie, wspaniałe chwile, smak, którego na pewno nie zapomnę. Zdecydowanie belgijskie gofry dopisuję do krótkiej listy kulinariów, które po prostu zachwycają. Pełne pięć gwiazdek. Efekt końcowy była taki, że nie mieliśmy ochoty na jedzenie aż do wieczora, spokojnie zjedzenie takiego gofra wystarczy zamiast obiadu, jako deseru sobie nie wyobrażam, bo to było ponad milion kalorii.

I creme de la creme, Wielki Plac z najbardziej znanym belgijskim budynkiem, siedzibą burmistrza miasta, czy jak on się tu nazywa. Cały plac a szczególnie ratusz to jedno z tych magicznych miejsc, które należą do kanonu. I tak też, z nabożną czcią należną kanonicznym miejscom, wkraczamy na Wielki Plac.

Tego się nie opisuje, to się ogląda. Obraz jest taki, że słów mi brakuje. Cała starówka jest piękna, ale to …


Już gofry mi dały popalić, tu po prostu cieszyłem się faktem, że jestem, że mogę to zobaczyć. Mogę się namiodzić, nacieszyć tym pięknem absolutnym.
Było tak już kilka razy, magicznie aż do bólu, tak było i tym razem. Stanowczo Wielki Plac w Brukseli dołączam do najpiękniejszych rzeczy, jakie w życiu widziałem.
Nie jest tego dużo, i choć jestem tylko, kim jestem, a moje opinie mają niewielkie znaczenie to jednak, żeby na moją listę trafić, trzeba mi naprawdę zaimponować.
I tu się udało, z zapasem. Nie wiem, kiedy, nie wiem, kto, nie wiem, w jakim stylu i dlaczego to wszystko postawił i mówiąc prawdę mało mnie to interesuje. Ważne jest tylko to, że mi dech w piersi odebrało. Brukselo jesteś piękna, obyś trwała wiecznie.



Pozostała druga część „zwiedzania” na ten dzień. Mowa oczywiście o rytualnym, nie mowy żeby go ominąć, poszukiwaniu świętego Grala, czy też Zaginionej Arki, w skrócie mówimy na to po prostu „shopping”.
W Brukseli, kilka kroków za Wielkim Placem zaczyna się pełna „świątyń” ulica. I ciągnie się i ciągnie, z południa na północ a jej końca nie widać.
Nie tylko nas to zainteresowało, bo pielgrzymów, co najmniej tyle, co na Jasnej Górze, tylko obiekty adoracji zgoła inne. Zdecydowanie bardziej przyziemne.
My pielgrzymujemy do świątyni nowo poznanego wyznania, zwanego PRIMARK albo też z irlandzka PENNEYS, co po polsku brzmi swojsko penis mniej więcej. To nowe wyznanie, szybko zdobywające wiernych. Tu było ich tysiące, większego tłoku od upadku muru Berlińskiego, w sklepie nie widziałem. Zdecydowany raj dla ocieraczy, chyba nawet w mrowisku jest odrobinę luźniej.
Jak już wejdziesz między wrony, to ja też, kupiłem sobie śliczną hawajkę, a Gosia całą torbę nie wiadomo czego. To znaczy ona doskonale wiem, to ja nie wiem ani co ani do czego. Nie znam się po prostu.
Deszcz nadszedł już wcześniej, teraz nadeszła też noc, wiec potruptaliśmy do naszego hotelu. Długi był dzień, pełen wrażeń, Bruksela bardzo nam się podoba. Zarówno część zabytkowa jak i handlowa. Teraz jednak trzeba już dzień zakończyć, bo nie po to tu przyjechaliśmy żeby się wykończyć. Jutro też jest dzień, mamy szansę na niedługi spacer, zakupy pamiątek i takie tam „ostatnie posługi”. Tak czy siak, dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Wjkrzy
Włodzimierz Krzysztofik
zwiedził 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 393 wpisy393 253 komentarze253 3081 zdjęć3081 34 pliki multimedialne34
 
Moje podróżewięcej
18.04.2019 - 23.04.2019
 
 
25.01.2019 - 09.02.2019
 
 
29.12.2018 - 01.01.2019