Ryanair ostrzegał i miał rację. Nawet nie napisali jak wcześnie trzeba być przed wylotem na lotnisku. Napisali, żeby być jak najwcześniej. Przez jak najwcześniej mieli pewnie na myśli, że ze cztery godziny przed wylotem. My byliśmy dwie z kawałkiem.
Pierwsza kolejka do drzwi terminalu, prześwietlanie bagaży. Potem straszna kolejka do „check in”, choć oczywiście każdy z nas był odprawiony i mielismy karty pokładowe. To jednak w Marrakeszu nie ma żadnego znaczenia, i tak trzeba stać w kolejce żeby do bagażu przyczepili karteczkę. Potem trzeba wypełnić kartę przekroczenia granicy.
Znowu kontrola paszportów i salon rozbierania, kontrola bezpieczeństwa, tu poszło nieźle. Ale to co się działo przy odprawie paszportowej to już czysty obłęd. Setki ludzi w kolejce, połowa okienek nieczynna i tempo marokańskich pograniczników. Tu się nasze szczęście skończyło. Przed nami było ze sto osób gdy ogłosili „last call” do Madrytu. I wtedy się zaczęło szaleństwo.
Wreszcie się skapowali, że pół samolotu nie poleci i puścili nas bez kolejki. Biegiem, biegiem do wyjścia. Udało się, nie jesteśmy ostatni ale prawie. I tak kamień mi spadł z serca, polecimy a tak niewiele brakowało i były klops kompletny.
Lot krótki, dwie godziny i schodzimy do lądowania. Madryt ogromny, feeria świateł pod nami po horyzont. Po wylądowaniu leziemy ze dwa kilometry po terminalu zupełnie jak rok temu w Londyn Stansead. Za to odprawa paszportowa w okienku dla obywateli UE trwała niecałą minutę, jak nie doceniamy UE to teraz mamy porównanie.
Czekamy na bagaże, mogę już spokojnie zadzwonić do domu, roaming „like at home”, witamy w Europie.
Teraz trzeba się dostać do hotelu. Darmowym autobusem jedziemy do Terminalu 4, tam kupujemy bilety na pociąg RENFE do stacji Atocha za 2.75 EU, to najtańszy sposób na dotarcie do centrum. Jola pyta się kiedy wysiadamy, mamy do celu sześć przystanków, więc mówię do Joli – licz do sześciu. I Jola liczy, jeden dwa trzy … Nie minęło dziesięć sekund, doliczyła do sześciu.
Po pół godzinie jesteśmy na głównym dworcu kolejowym Madrytu. Tu też nam się udało nie zgubić i wyszliśmy z tego molocha dokładnie tam gdzie trzeba.
Pozostało około 800 metrów do przejścia, niestety większość pod górkę. Tego na mapie nie było. Ale co tam, ciepły dom z każdym krokiem bliżej. Jest zdrowo po 22 ale sklepy i knajpy czynne. Kupiłem picie i leziemy dalej. Jest Hostal Rivera.
Hostal jak hostal, za 45 EU skromny pokój ale ze wszystkimi wygodami. Po ubikacji w szafie i lodowatej klitce z prysznicem w Essaouirze to jak Burdź El Arab. Są kaloryfery i jest bardzo ciepło.
Tak w ogóle, w Madrycie wydaje się być niby zimno ale nie ma żadnego wiatru więc temperatura odczuwalna jest znacznie wyższa niż by z termometru wynikało.
Życie toczy się, jak to w Hiszpanii, raczej nocą. Gdy się położyłem, było zdrowo po północy ale spać nie dali, darli się, jeździli i szumieli. Potem wyjechały śmieciarki i tłukli się koszami. A od rana zaczęło się od nowa.
Wstałem i po porannej toalecie poszedłem po kawę, pięć minut i jestem z powrotem z dwoma kubkami gorącej kawy, Europa. Tylko te ceny, kubek kawy prawie 3 Euro, trudno, jak się chce być Europejczykiem to trzeba płacić.
Ruszamy na miasto, wrócimy pewnie wieczorem bo mamy w planach muzeum Prado, muzeum Desigual i Tous a może jeszcze Pałac Królewski, choćby z zewnątrz, ale trzeba go obejrzeć. No to do wieczora.