Odwiedziliśmy nasze stare śmieci, co oznacza wizytę u „Szopów”. Po drodze organizujemy „wkupne”. Na głównym deptaku znów nieprzebrane tłumy, czy tu zawsze jest sobota? Szczerze polecam wszystkim Dar Gentile, może pokoje i standard typowe, ale za to przestrzeni znacznie więcej niż u nas. Wszystko przez ogromny szyb nad patio, zwieńczony szklaną kopułą. Plus oczywiście galeria na pierwszym piętrze. Dzięki temu wydaje się być dwa razy większy od naszego. I co najważniejsze, jest tańszy.
Jedna z zasad, im dalej od oceanu tym taniej a pojęcie dalej nie oznacza kilometrów a setki metrów. Dodatkowy plus takiego umiejscowienia to zdecydowanie mniejszy wiatr. Jedyne, na co przydaje się bliskość oceanu to jego szum, który świetnie usypia.
Wszyscy tu śpią jak w dzieciństwie, po dziesięć, dwanaście godzin. Dziś, zanim się wreszcie wybraliśmy na zewnątrz, była już pierwsza. Posilony wietnamską kawą, marokańskim sokiem z pomarańczy i francuskim kiszem jestem gotowy stawić czoła kolejnym wyzwaniom.
Z tych wyzwań nic jednak nie wyszło, poszliśmy na plażę i to tyle, ale w końcu są wakacje to co mamy robić? Dziś nie było surferów ale za to pojawili się wielbiciele kita. Bo bardziej duło. Nie wiem, kto jest bardziej szalony, czy latający na deskach po zatoce czy miejscowi rybacy wypływający na wzburzony ocean w swoich niewielkich łodziach, w zasadzie w szalupach. Gdy wchodzili do portu, cały czas znikali gdy zasłaniała ich fala, to naprawdę zawód dla twardzieli.
Siedzenie na plaży polega na tym, że co góra pięć minut trzeba odganiać od siebie natrętnych naręcznych sprzedawców. O ile jedni potrafią zrozumieć, że jeśli raz odmówiliśmy zakupów to po co przychodzić następny raz. Facet z bransoletami wykazywał upór godny podziwu, niezrażony atakował nas za każdym kręgiem jaki wykonywał po plaży.
W końcu nas znużyło i poszliśmy … do sklepów. Może właśnie o to chodzi, trzeba turystom obrzydzić plażowanie i wtedy pójdą na zakupy i o to chodzi. Dobrze, że jeszcze nie potrafią naśladować Włochów. Dziś przeczytałem, że skroili Japońskich turystów na 1100 Euro za cztery steki z frytkami i sałatką. W życiu nie pojadę do Wenecji, bo tam się to wydarzyło a poza tym, we Włoszech żywimy się żarciem ze sklepów a jak wchodzimy do knajpy to tylko po to, żeby wziąć coś na wynos.
W Maroku jeszcze do tego lata świetlne. Skromy obiad można zjeść do 20 pln, za 50 można się nażreć do bólu. Ale jeszcze lepiej wynająć dom zamiast hotelu i wtedy człowiek jest niezależny od restauratorów. Oczywiście trzeba jeść miejscowe potrawy, ale czy nie fajnie jest wstać rano, zaparzyć kawę, wycisnąć sok z pomarańczy a potem zasiąść do przyrządzonego własnoręcznie śniadania? Ilona właśnie rechocze, czytając co napisałem, ale ja czasu spędzonego w kuchni nie uważam za stracony.
Teraz też kupujemy produkty, które nam się kończą. Sama przyjemność, zanurzyć się w tłumie miejscowych, wybierać marchewki i seler do rosołu, pomidorki i oliwki, chlebek do kolacji i takie tam wszystko co jest.
Uwaga, zaczął się sezon na truskawki, są w tym roku absolutnie kosmiczne. Wielkie, czerwone, soczyste i słodkie. Naprawdę smakują jak polskie. Właśnie jedną zeżarłem.
Maroko to kraj dla łasuchów. Ciastek nieprzebrane ilości, ceny zaczynają się od 40 groszy, za 1.20 pln są już naprawdę ciekawe i smaczne a za 4 pln są autentyczne francuskie florentynki.
Wiecie co, taka mnie właśnie naszła ochota, że przepraszam, kończę i idę do najbliższej cukierni, kupię wielkie pudło najsłodszych ciastek i będę jadł aż zjem. Mój lekarz daleko i nikt mi poziomu cholesterolu nie zmierzy. No to pa.