Pogoda się zmieniła, ranek powitał nas błękitnym niebem a w powietrzu ciszą. Tylko ocean jak szalał tak szaleje dalej. Tak go rozkołysało, że minie z tydzień nim się uspokoi. Ponieważ mieszkamy blisko, cały czas go słychać. Ale poza tym zaległa cisza, wychodzimy wreszcie na dach i możemy się napawać ciepłem i słońcem. Co do słońca, to twarze mamy już w stanie „ogorzałe” mimo, że wódki nie pijemy.
Pierwsze śniadanie zrobione własnym sumptem, marokański chlebek z oliwą (wyciskana na zimno i nieklarowana, więc pełna tego co najlepsze i najsmaczniejsze). Pomidory, które nie tylko na pomidory wyglądają ale także jak pomidory smakują. Kiszona cytryna dla tych, którzy preferują mocne wrażenia i oliwki, czarne wędzone (moje ulubione), zielone i zielono fioletowe. No i oczywiście świeży sok, który wyciskamy sami.
Około południa można wyjść na spacer. Takim rytmem żyje całe miasto. Nikt tu się nigdzie nie śpieszy, może Marokańczycy i wstają wcześniej ale ulice napełniają się późno, po obfitym śniadaniu zjadanym też nie o bladym świcie. Nikogo więc nie dziwi, że turyści mimo późnej pory, przychodzą na śniadanie.
Co mam pisać, skoro byliśmy tu już dwa razy, skoro to bardzo małe miasto (mowa oczywiście o medinie i części turystycznej położonej wzdłuż plaży), skoro nic tu się nie zmienia od lat a są rzeczy, które nie zmieniły się od lat stu a nawet więcej.
Kolory, kolory, kolory to wizytówka Maroka. Gdybym miał ten kraj określić jednym słowem, byłoby to słowo, kolor. Nigdzie na świecie, może poza Dominikaną, nie widziałem takiej ilości kolorów. Tu nie ma pojęcia, że coś do siebie pasuje a coś nie. Tu pasuje wszystko do wszystkiego, jak oni to robią nie mam pojęcia, ale tu nic się ze sobą nie gryzie. Najbardziej szalone zestawienia wydają się być jak najbardziej na miejscu. Kolory atakują zewsząd, z murów, z wnętrza domów i sklepów, restauracji, barów, kafejek i co tylko. Obrazy na ścianach, oczywiście, ale żadnego mazania. Choć pół miasta wygląda jak ruina, na żadnym murze nikt nie wali „tagów” jak w „cywilizowanej” Europie. Sami się poubieraliśmy co pod ręką i świetnie do tego wszystkiego pasujemy.
Zapachy. Oczywiście zapachy „orientu”, od czasów biblijnych nic się nie zmieniło. Wszędzie sprzedają przyprawy i zioła, ich woń jest wszechobecna, przesyca powietrze w całym mieście. Co nowego, to na co drugim pojemniku z ziołami jest napis viagra. Aż do „turbo viagra for women”, oczywiście żadne nie mają takiego działania ale obsesja seksualna wyznawców proroka daje o sobie znać.
O marokańskim jedzeniu książki napisano, ja się nie podejmuję napisać kolejnej. To co najważniejsze, kuchnia Maroka jest aromatyczna, pełna przypraw ale łagodna. To kuchnia wzajemnie przenikających się smaków, komponowana na zasadzie dopasowania a nie kontrapunktu. Tu nie łamie się smaków, tu smaki się wzajemnie uzupełniają, tworząc końcowy efekt.
I oczywiście „street food”, jak w całym tym zwariowanym świecie, gdy chcesz poznać kuchnię kraju, w którym jesteś, jedz na ulicach. A tu jest co jeść. Zaczynamy od placków, placków i placków. Puszysty na śniadanie, koniecznie z „huil d’argan”, to coś co zdecydowanie przypomina masło orzechowe. A są to roztarte między dwoma kamieniami orzechy arganii. Mnie smakuje to lepiej niż to z orzechów arachidowych. Świeżutki, jeszcze ciepły chlebek maczany w tym sosie wywołuje ekstazę a gdy poczęstowali mnie masłem z dodatkiem z miodu pomarańczowego, wywracałem gałami z wrażenia. Są też cienkie placki z ciasta typu „francuskiego”, albo czyste albo z odrobiną farszu. Czym oni je nadziewają, nie mam zielonego pojęcia ale smakuje niesamowicie. Te jemy z oliwkami i pomidorkami koktajlowymi. Są grubsze wersje z ciasta już zdecydowanie francuskiego, faszerowane mięsem, w tym gołębiem ale ja tam wolałem kupić wersję z kurczakiem. Coś do gołębi to ja przekonania nie mam.
Jest też masa różnych przegryzek zdecydowanie francuskiego pochodzenia, KISZE (to do Ilony) i tym podobne zapiekanki. Jak się nazywają inne, nie mam pojęcia ale wyglądają i smakują wspaniale.
Oczywiście co chwilę wpadamy na kebap ale ponieważ to polska narodowa potrawa to nie gustuję. Podobnie jak importowane z Włoch panini i kanapki z kurczakiem, falafelem i tym podobne. Dobre ale są tu zdecydowanie lepsze rzeczy.
Wczoraj jadłem kuskus z rodzynkami i cebulą, OMG, jak to mówią Jankesi. I tak w zasadzie bez końca. O słodyczach nie będę pisał, bo to temat na książkę. Ja już mam dość, nie jem.
I tak dalej, i tak dalej. Trzeba kończyć bo towarzystwo właśnie wróciło z kolejnej tury szwęndania się od sklepu do sklepu. CDN.