I się popieprzyło. Gosię dopadł "mums", kto czytał Lema, ten wie o co chodzi. Z wycieczki do Macau nici, zostajemy w Hong Kongu. Wstałem rano i pojechałem z Wiesławami odebrać bilety na prom. Prosta sprawa, trzy przystanki metra i wychodzimy prosto na przystań. Nie dość, że metro jest dość rozbudowane, to system wejść i korytarzy jest po prostu monstrualny. Z każdego przystanku wyprowadzone są wielopoziomowe przejścia do wszystkich ważnych miejsc w pobliżu. W tym przypadku docieramy cztery piętra nad peron i kilkaset metrów dalej. Prosto do kas. Oczywiście wszystko jest tak oznaczone i opisane, że zgubić się po prostu nie można. Skoro ja w tym labiryncie nigdy się nie pomyliłem, to znaczy, że jest naprawdę na złoty medal.
W kasie czekamy pięć minut i Wiesławy idą do odprawy a ja wracam do hotelu. Jest ósma rano, w metrze puchy, szczyt zaczyna się o dziewiątej, ale i tak pociągi jeżdżą co minutę. Właśnie pociągi. Są chyba dwa razy dłuższe niż w Warszawie, stoisz w środku składu i ledwo widzisz początek i koniec. W dziesięć minut docieram z powrotem do Causeway Bay. Po drodzę robię zakupy w Wellcome i do izby chorych.
Gosia bez oznak procesów życiowych, za dobrze to nie wygląda. Dostała leki, śniadanie dla umierających i śpi dalej. A ja sobie leżę i czytam Asimowa, jestem dopiero przy szóstym tomie cyklu Fundacja, a jest ich dziesięć. Czy wyzdrowieje zanim skończę, zobaczymy.
W końcu poszedłem na miasto, poszukać bazaru i rozejżeć się po okolicy. Bazar Jardines Crescent znalazłem od razu ale co to za bazar. Przy Pratunam, to przydomowy kurnik. Za to domy towarowe to czegoś takiego w życiu nie widziałem. Ile może być firmowych sklepów najdroższych marek w jednej dzielnicy? Na wyspie Hong Kong jest ich zdecydowanie więcej niż wszystkich innych. Za to takie sieci jak 7/11 to po prostu parodia. Niewiele większe od nszego pokoju i nic w nich poza lodówką z napojami i regałem z chipsami nie ma. Zwłaszcza do jedzenia. Totalny dramat.
Nie ma też żadnego street food, złamanego stolika na ulicy, o wózkach nie wspomnę. Chodzisz głodny i cię nikt nie nakarmi. Pozostają tylko knajpy. Mnie slutecznie odstraszają ceny i menu. Ja za dumplingami i robakami nie przepadam o kaczki się już nażarłem. To, co kupiłem starczyło mi na trzy razy. Za to w Wellcome jest co jeść.
Uwielbiam Tajskie makarony, ale w Hong Kongu to inna liga. Prawdziwe Chińskie kluchy, nawet nie miałem pojęcia jak to może być pyszne. Grube i cienkie, okrągłe i płaskie a wszystkie tak pyszne, że nawet nic specjalnego do nich dodawać nie trzeba. Siedzę i morduję kolejne pudełko, przegryzam kaczką i kapustą pak czoi aż do bólu brzucha.
Wiesławy wrócili szybciej niż wyjechali. Obeszli całe Macau w dwie godziny, potem zaliczyli cztery kasyna i jeden sklep. Gdy Lala zobaczyła ceny, do żadnego już nie weszła. Żeby kupić torebkę, trzeba mieszkanie zastawić. Co do zabytków, to nic nie widzieli, bo wszystko tak oblepione Chińczykami, że nic nie widać
Macau można też już skreślić z listy, w takich warunkach to nie ma już sensu. Przeżyłem to w Malacce, ta też już skreślona. Co innego Hong Kong, tu są sami Chińczycy.
Wieczorem Gosia jakoś wstała i poszliśmy na chwilę na bazarek. Po drodze nas zdeptali, gdy wracaliśmy, zdeptali nas jeszcze raz. Jeśli to tylko przedsmak Chin, to ja się tam nie wybieram. Byłem dziś dwa razy na krótkim w sumie spacerze, ale czuję się jakby mnie walec przejechał. Wolę leżeć w klimatyzowanym pokoju i czytać Asimowa niż robić za mrówkę. Tak dokładnie się czułem, jak mrówka w gigantycznym i na dodatek potwornie gorącym i dusznym mrowisku. W końcu sobie pomyślałem, co ja tutaj robię, po jaką cholerę ja się tak męczę za ciężko zarobione pieniądze. Wiesławy poszły spać o 19, my o 21. O czymś takim, jak Hong Kong nocą nikt nawet słuchać nie chciał.