Obudziłem się w samym środku czarnej nocy, piąta rano czasy loco Bangkok. To będzie jedenasta wieczorem w kraju. Akurat żeby się położyć spać. A przed nami 12 godzin podróży.
Jednym słowem, czarna godzina. I to dosłownie. Najpierw zęby i kawa, ubieramy się bez pośpiechu, wszystko wczoraj spakowane. Znowu mamy niewidomą, co będzie na lotnisku, no to jedziemy z zapasem. Serdecznie pożegnaliśmy się z oldboyem hotelowym, do zobaczenia za rok. Tak się już razem od prawie dziesięciu lat stażejemy.
Wiesław przyoszczędził 350 bht na taksówce, mamy średnią zamiast Vana. Jak na Bangkok, dojeżdżamy dość szybko, jest dobrze, nie ma Chińczyków. Po odprawie i kontroli zostało nam półtorej godziny. W sam raz na śniadanie i drugą kawę.
Sam lot, bułka z masłem a właściwie to Pak Nasi Lemak, który zjadłem na drugie śniadanie. Błogostan w brzuchu, teraz by się pospało. Ale A320 już schodzi do lądowania w Krabi.
Na miejscu czeka facet z tabliczką Airasia Lanta. Ustawia nas na zewnątrz, za 20 minut zabierze nas bus. Wsiadamy i jedziemy na prom. Jedziemy, jedziemy i jedziemy. Ile można jechać 15 kilometrów. Po ponad godzinie wjeżdżamy na prom, za wąską cieśniną ... ,Koh Lanta.
No to zamiast promem z Krabi zawieźli nas busem prosto na wyspę. O 13 jeteśmy już na Lancie. Teraz ... rozwozi pasażerów po hotelach. O bogowie, nie dość, że będziemy cztery godziny wcześniej, to jeszcze zaoszczędze 400 bht na songtaewa. Razem mam już dziś 525 zaoszczędzone, majątek
Równo o 14 jesteśmy na miejscu, pół dnia ekstra na miejscu, dzięki Ci Airasia. I jest to kryptoreklama. Hotel oczywiście nie wygląda, jak w katalogu, zwłaszcza domek o podwyższonym standarcie. Ale na to jestem przygotowany, i tak za 750 bht mamy duży dom prawie z widokiem na ocean.
Ocean szumi, ale jak ma być, skoro po drugiej stronie są Indie a na dodatek wieje monsun. Czarne chmury nad nim wiszą, tego też się można było spodziewać.
Pora na obiad, pierwsza knajpa koło hotelu okazała się jedyną czynną w okolicy. Przez czynną rozumiemy, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Jedzenie wiejskie tajskie, pycha. Kura z klu chami w zawiesistym sosie, cały wielki talerz. Jestem pełny.
Idziemy na rozpoznanie, wszystko pozamykane. Wszystkie sklepiki, knajpy, agencje i prawie wszystkie hotele. Tak wygląda martwy z sezon nad morzem Andamańskim. I o to chodzi, mmy wreszcie święty spokój.
W "centrum" wioski jest 7/11 co załatwia problem aprowizacji. Poza tym kilka sklepów mydło i powidło oraz stoiska z miejscowym jedzeniem. I tego właśnie szukałem. Owoce prosto z sadu o smaku, który oznacza o to jedno, niebo w gębie. Nie dostaniesz tego na żadną kartę Mastercrd, tylko za gotówkę. Za średnio 30 bht kilo. Longan mnie sponiewierał, ananas powalił na kolana a mango dokończyło dzieła.
Został nam jeszcze Mong Bar. Sto metrów za wioską jest najbardziej kultowe miejsce na wyspie. Można tu kupić Ticket to the Moon za jedyne 200 bht. Poza tym jest tu absolutnie wyjątkowa para przyjaciół. Kaczor i pies, żyjący w absolutnej symbiozie. Pijemy colę, kupujemy bilety i wracamy do domu. Zapada magiczna tropikalna noc, jest absolutnie wszystko, czego chcieliśmy. Pora wykorzystać bilety.
Lecimy na księżyc.
P.s. Jutro w Mong Bar impreza z didżejem. Będzie się działo.
P.s. Zdjęcia mają po 5 mb i przy tym wifi po prostu nie wchodzą.