No to sobie pospaliśmy. Dziś dostosowaliśmy się do obowiązującego tu stylu. Przed południem ciężko kogokolwiek zobaczyć na ulicu. Poza tym i tak jest strasznie mało turystów. Ale uwaga. Polaków coraz więcej, jednak się nauczyli latać samodzielnie do Azji. Mam nadzieję, że nie skończy się masówką, jak w Egipcie, bo wtedy trzeba będzie uciekać. Na razie białych skarpetek w sandałach nie widać, ale trend w stronę Biedronki jest,
Śniadanie było znakomite, po kuflu ananasa a do tego Gosia tosty z bekonem i jajkiem a ja żeberka z grilla po w stylu azjatyckim. Niebo, a właściwie to świński tłuszcz w gębie. Jak w mojej Kuchnia+ tv, poezja.
Pora zbierać manatki, lista zakupów długa. Dziś będzie Pratunam market, najlepsze miejsce do łupienia w mieście. Pojedziemy autobusem numer 60. Taki był plan. Ale życie od tego jesr, żeby plany weryfikować.
Gdy umarł najdłużej panujący w świecie król Tajlandii, Rama IX, kraj pogrążył się w takiej żałobie, że końca nie ma, ma być jesienią, w rocznicę śmierci. A do jesieni daleko. Dziś są jakieś kolejne obchody, gdy tylko wyszliśmy z Rambuttri, wszędzie pełno żałobników i koszmarny korek na głównej ulicy prowadzącej do centrum miasta. Na przystanku stoi pełno ludzi, autobusy też stoją. My z nimi. To nie ma sensu, bo jest tak gorąco, że padnę zanim przyjedzie autobus, a na samą myśl stania w nikończącym się korku, już padłem.
Mamy plan B, idziemy pieszo do Golden Mount, jest ciężko, ale doszliśmy zanim dojechał autobus linii 60. Teraz wsiadamy do łodzi i kanałem San Saep docieramy za 15 minut na Pratunam.
Mam całą szafę jedwabnych koszul, będę miał jeszcze dwie. Z tego samego stoiska. Pokazałem Pani, jakie już mam i umówiłem się za rok, będą nowe wzory. Wziąłbym całe stoisko, ale gdzie to spakować.
Szybko wpełniamy torby na łupy ale lekko nie jest. Ta rozrywka, jak wspinacza w góry, im dalej, tym ciężej. Gorąco i zaduch, nawet nie ma gdzie przycupnąć. Zaczymam odczuwać zaburzenia świadomości. Wpadam do 7/11 i wlewam w siebie litr słodkiego napoju. Cukier robi swoje, po chwili jest znacznie lepiej. Ganiamy tak prawie do zmierzchu i w końcu padamy jak kawki w klimatyzowaną taksówkę. Tak to się robi w Bangkoku.
Nic w tym czasie nie jedliśmy ale kupiłem sobie na później Kaczą Zupę i jeszcze całą paczkę mięsa z kaczki. Nie muszę gonić do chińskiej dzielnicy.
Kolację jednak zjedliśmy w hotelu. Gosia wzięła "rosół", czyli Clear Soup with Chicken. Wodę wypiła, ja zjadłem resztę. To podstawowa zupa, zwykle jedzona na śniadanie. W środku są rzeczy niesamowite, raz zjadłem i wystarczy. Ja dostałem " yellow noodles", czyli makaron z zupki chińskiej smażony z kurą i warzywami. Tym razem Gosia zjadła makaron z maggi, przwiozła z Polski, a ja warzywa. Na deser było "smoothie" z mango. O matko, to bije absolutnie wszystko, nawet sok z pomarańczy, którym wypchałem lodówkę.
A co z kaczką? Będzie na śniadanie, tylko skończę i zabieram się do siorbania.
Dobranoc.