Ciemną nocą trzeba wstać, to jeszcze nic. Trzeba stąd wyjechać a to boli, jak cholernie boli. Czeka nas powrót do przyszłości. A to oznacza ze trzy wieki do przodu, nie jest ani łatwo ani przyjemnie. Nasz świat XXI wieku, gdzie nie ma już miejsca na zwykłe ludzkie życie, stanowczo nie jest dobrą perspektywą gdy tu wszystko może być "hamsa", a spieszyć się nie ma po co. Taczki stoją oparte o mur, a lecimy do kraju, gdzie każdy ze swoją tak szybko biega, że nigdy nawet nie zdąży ich załadować. I my się jeszcze tym szczycimy. A jebać taką "cywilizację".
Ostatnie spojrzenie na Jemma el Fna, właśnie go sprzątają po nocnych szaleństwach. Już widno, na szczęście pogoda marna, niebo całe w chmurach, mniej żal ale i tak serce pęka.
Za 20 EU dostajemy mały autobus na lotnisko. Wpadliśmy w panikę, bo Ryanair przesłał nam sms, żeby być 3 godziny przed odlotem. Jesteśmy trochę więcej niż dwie a i tak świat i ludzie. Już jesteśmy w naszym świecie, panika na wszelki wypadek.
Samolot o czasie, cztery godziny i Londyn. Pogoda oczywiście "angielska", czyli czarne chmury prujące z zachodu na wschód i wiatr urywający głowę. Ale pierwszy napotkany Anglik z obsługi, oczywiście w krótkich spodenkach. Im zawsze ciepło. Pytam Nigela, czy mu za rodzinnym domem nie tęskno, odpowiada Ilona : "nie, nie tęskno".
Lotnisko Stansed, pierwszy i mam nadzieję że ostatni raz. Jak się tylko da, radzę unikać. Najpierw kilometry wędrówki z samolotu do hali wyjściowej. Schody w górę, schody w dół, korytarz i schody w górę, schody w dół, korytarz. I tak kolejny i kolejny raz. Gdy już zwątpiłem, że kiedykolwiek stąd wyjdziemy, pokazuje się hala odpraw paszportowych. Po selekcji, żydzi na lewo, reszta na prawo, trafiamy do automatycznych pograniczników. Przynajmniej oszczędzą nam rozmowy z angielskim pogranicznikiem, a o tym słyszałem ciekawe rzeczy. Posiadaczom paszportów spoza unii nie było oszczędzone, szczerze współczuję. A co będzie po Brexicie?
W głównej hali nie ma gdzie usiąść, poza oczywiście barami, gdzie ceny nie lotniskowe ale angielsko-lotniskowe. Siedzimy godzinę na kaloryferze, na szczęście jest już wiosna i angole kaloryfera nie włączyli, pewnie zresztą z oszczędności nigdy go nie włączają. Woda w umywalkach też leci góra przez sekundę a mydło to nie mydło tylko piana, też taniej wychodzi.
Chodźmy lepiej już gdzieś dalej, ale najpierw kontrola bezpieczeństwa. Uwaga, polecam bezwzględnie stosować się do zasad i poleceń kontrolujących, i to uśmiechem. Będzie upierdliwie, ale znośnie. Natomiast każda próba dyskusji kończy się pokazem, kto tu rządzi a każdy pieniacz nie ma najmniejszych szans. Grzeczny staruszek z laską przechodzi bez kłopotu, Gosia poszła do macania ale też bez żadnego kłopotu.
Przed nami labirynt rodem z Alicji w krainie czarów, takiego ciągu sklepów, który trzeba przejść, żeby trafić do wyjść jeszcze nie widziałem. W połowie drogi siadamy na pierwszej wolnej ławce. Jest woda w promocji, dwie małe butelki za 2 funty. Jemy kanapki.
Akurat naprzeciwko naszej ławki jest sklep z butami sportowymi. TAKIE SAME buty NIKE jakie Gosia kupiła synowi za 80 pln w Essaouirze, tu kosztują 800, też "made in Vietnam". Jakby na nie nie patrzeć, są dokładnie identyczne. Tak Was robią kochani i jeszcze bezczelnie kłamią, że tamte to "podróbki". Ja bym się nie zdziwił, gdyby było dokładnie odwrotnie i Wietnamczycy wysyłali na zachód odpady a na swoje bazary najlepszy sort. Swego czasu szef Alibaby powiedział, że ich podróbki są lepsze od naszych "oryginałów".
Wyjście otwierają o 17:05 i o tej dopiero godzinie wyświetlą gdzie. A zamykają o 17:30. Jeśli będzie daleko, będzie bieg. Jest najdalej z najdalej. Jest bieg po zdrowie. Schody w górę, schody w dół, korytarz i schody w górę, schody w dół, korytarz. I tak kolejny i kolejny raz. W połowie dwu kilometrowego "spaceru" jest z 50 metrów taśmociągu. FUCK YOU LONDON.
Jeszcze sto metrów kolejki przy wyjściu i stoimy na płycie koło samolotu. Pizga jak w kieleckim, dobrze, że na chwilę przestało padać. Do Anglii nie jadę. A przez Stansed przede wszystkim, chyba że w rezerwacji zaznaczę "disabled", już to robię w Quatar Airlines, niech mnie w lipcu wożą, mam gdzieś takie biegi po zdrowie.
Wylatujemy lekko spóźnieni, ale pilot obiecuje, że przylecimy o czasie. Ilona i Nigel mają stracha, bo ich ostatni autobus odjeżdża 45 minut po planowym przylocie.