Dziś ostatni dzień w Marrakeszu, ostatni w Maroku, ostatni w Afryce ... a szlag jasny by to wszystko trafił. Na razie jednak mamy perspektywę miłego spędzenia kolejnego święta, dziś piątek, Marokańczycy mają wolne, albo nie mają bo mają w niedzielę, jak to naprawdę jest, nie wiem. Ale w piątek w Essaouirze nie sprzedawali alkoholu, a tu zapasów już nie ma, dziś zielona noc, co będzie?
Na razie grupa wycieczkowa udaje się w stronę ogrodów Majorelle, w drodze powrotnej Carrefour w celu uzupełnienia piwniczki. My nie mamy żadnych planów, więc jedynym planem pozostaje souk. Wczoraj opędziliśmy chyba całą medinę, możemy co prawda krążyć tam bez końca a i tak wszystkiego nie obejrzymy, bo oni tak szybko dorzucają, że my nie nadążamy nawet oglądać. Próbujemy jednak czegoś nowego. Skręcamy więc nie w lewo, na Jemma el Fna, ale na prawo. Ta część starego miasta jest trochę inna, a po kilkuset metrach wchodzimy w rejony, gdzie mieszkają z pewnością bogatsi ludzie, bo ulice są czystsze a domy wyglądają zamożniej. Jak na zewnątrz to widać, to co dopiero musi być w środku. Zajrzałem do holu jednego z tutejszych riadów, szczęka w dół. Gosia pyta, a dlaczego w takim nie mieszkamy? A dlatego, że jedna noc kosztuje tu tyle, co trzy noce w naszym. Za takie luksusy trzeba 100 EU odżałować, nie ma zmiłuj.
I tak dochodzimy do pałacu Bahia, ale trzeci raz go zwiedzać nie będziemy. Nie pozostaje nam nic innego, jak wrócić ale wybieramy do tego inną uliczkę. Takie pętanie się po Marrakeszu chyba nigdy nie może się znudzić, tak tu dużo ciekawych rzeczy, a sklepy oferują taką gamę wyrobów, że oszaleć od tego można.
I tak znów jesteśmy w samym oku cyklonu, ja zaczynam powoli tracić zmysły. To efekt przeciążenia umysłu. Ilość bodźców zaczyna przekraczać możliwości analizy i kończy się to kompletnym stuporem. Zaczyna mi być wszystko jedno, gdzie jestem, co robię, co widzę, chyba lepiej się gdzieś wynieść zanim dostanę kompletnego kociokwiku. I nic już nie kupię, bo wszystko mi się już zlało w jeden wielki pstrokaty obraz. A żadnych ciastek jeszcze dzisiaj nie jadłem.
Za to widziałem kolorowego Tuk Tuka i karawanę Chinek w marokańskich płaszczach. Czy to działo się naprawdę, czy też już dostałem pomieszania zmysłów. Pora wiać.
Usiedliśmy w kawiarni na placu, jeszcze kawy nie podali a już ze wszystkich wieżyczek wyją na kolejną modlitwę. Nie wiedziałem, ale siedzimy tuż koło meczetu. Jeszcze minutę temu go nie było a teraz jest. Tyle im zajęło rozłożenie dywanów tuż koło kawiarnianego ogródka. Teraz panowie, pań oczywiście nie ma bo po co im modlitwa, skoro duszy nie mają. Ci co chodzą w lepszych butach, trzymają je w rękach, inni mogą swoje zostawić koło dywanów. Im chyba nikt tych łapci nie zwinie. Trwało to około 20 minut, i tak pięć razy dziennie więc wychodzi ponad godzina. Razem w roku zbierze się ze 400 godzin. Jakby w kościele katolickim tak było, to Polska na pewno katolicka by nie była. Raz na tydzień ledwo połowa narodu łaskawie do kościoła zagląda. Oni tu mają samozaparcie.
Po modlitwie kościół rozebrano i na miejsce bijących pokłony wiernych weszli handlarze wrzeszcząc : souk, souk, souk. Tak sacrum i profanum w jednym stoi domu.
Na obiad idziemy tam gdzie wczoraj, sprawdzone. Dziś sobie zażyczyłem falafel z warzywami i sok ananasowy. Falafel ok, sok ... czy ja na pewno nie jestem w Tajlandii? Cudo, po prostu cudo. Jest wczesne popołudnie ale specjalnie nie mamy już pomysłów, więc wracamy do hotelu. Jest już Nigel, morda roześmiana, mimo piątku prohibicji nie było. Pytam Ilonę, czy nasz gospodarz wydrukował nam już karty pokładowe? Będą wieczorem, o to niedobrze, bo to absolutnie ostatnia chwila żeby je wydrukować gdzieś na mieście.
Biorę Nigela i idziemy szukać internet cafe. Na plac schodzi się całe miasto, już nie ma miejsca a ludzie ciągną ze wszystkich stron. My przedzieramy się w przeciwnym kierunku. Tak jakbyśmy walczyli z ogromną falą, oni się chyba tam wszyscy nie zmieszczą ale ciągną fala za falą. Znajdujemy kawiarenkę i kamień spada nam z serca, przedwcześnie.
Klawiatury arabskie, Windows też. Próba wgrania angielskiej klawiatury albo zmiany języka kończy się znanym komunikatem " insert Windows disc". Mamy dzwonić do Houston? Udało nam się włączyć francuski, możemy coś przeczytać. Nigel trochę kuma w tym języku, ja sam bym chyba nie dał rady. Ale ta klawiatura. Najpierw szukamy kropki i "małpy" bo jakoś trzeba się zalogować do Nigela dropboxa. Nie było łatwo ani szybko, ale jesteśmy. Jest karta Ilony ale Nigela nie ma a moje pliki uszkodzone, bo jak Nigel je na dropboxa wysyłał to w riadzie po raz kolejny zgasło światło. No to mamy "situation".
Zostawiamy dropboxa, ja próbuję zalogować się do mojej skrzynki na Gmail'u. Hasła oczywiście mi się pomyliły, zapomniały (wybrać właściwe) ale za trzecim razem mam. Teraz za to nic nie wychodzi z drukarki. Jeszcze raz. Coś jest ale nie wszystko, wreszcie za trzecim razem mam komplet. Ale Nigel nic.
Wchodzimy na Ryanair. Mamy numer lotu ale Nigel nie wie jaki mail podała Ilona. Dobrze, że mógł do niej zadzwonić. Jesteśmy już blisko. W końcu mamy te wszystkie papiery. Ale ręce aż mi się trzęsą, jakby nam nie poszło to na lotnisku trzeba kupić nowe bilety za kosmiczne pieniądze. Wieczorem dostajemy zresztą drugi komplet papierów, bo nasz gospodarz jednak je przyniósł.
Robimy kanapki na cały jutrzejszy dzień, bo w Londynie to ja na pewno kanapek po 20 funtów kupować nie będę. Teraz trzeba tylko wypić co zostało do wypicia i zjeść wszystkie ciasteczka oraz puścić z dymem co jeszcze nam zostało. Było tego tyle, że nie pozostało nam nic innego jak iść spać, z nadzieją, że po takim koktajlu jednak rano się obudzimy. Godnie pożegnaliśmy wakacje w Maroku, nie powiem.