Souk, souk, souk

Na śniadanie jak to w hotelu. Kawa zbożowa zamiast tesco sumatra finest. Absolutnie niepitna. Za to bagietki jak w Paryżu może lepsze. Dżem, miód i bułka z czekoladą na deser. I szklaneczka soku pomarańczowego. A gdzie oliwki i pomidory? I marokański chlebek. Zostało wszystko w Essaouirze. Najeść się tym nie można ale co zrobić?
Wycieczka rusza po pałacach, medresach, parkach i innych "atrakcyjnych" miejscach. My mamy prosty plan, souk, souk i souk. Cały bazar w Essaouirze to jeden maleńki bazarek tutaj. Cała medina w Marrakeszu to wielki labirynt, w którym za pierwszym razem zgubiliśmy się po piętnastu minutach. Za drugim już było lepiej ale korzystaliśmy z GPS. A mimo to były kłopoty. Za to dziś ani się nie zgubiliśmy ani nie korzystaliśmy z GPS a mimo to udało nam się wyjś na plac. I znowu nura w następny bazar i na plac. I tak "jeszcio raz, jeszczo mnogo raz". I z powrotem na plac.
Co mam napisać o samych bazarach? Tego się nie da opisać. Sorry Winnetou, tu jest taki dopiero biznes. Od samego oglądania każdemu się w głowie zakręci. Jest turystyczna lipa, ale wcale nie mniej jest naprawdę ciekawych i wartościowych wyrobów. Są też sklepy, zwykle puste, gdzie nikt nie nagabuje przechodniów. Czasem nawet drzwi są zamknięte. Tam są takie rzeczy o jakich się filozofom nie śniło. Ale na to, co tam sprzedają nie stać nie tylko mnie. To kraina Indiany Jonesa, może nawet mają gdzieś arkę przymierza w jakimś zapomnianym magazynie.
Obiad tym razem nie na placu, tylko nieco z boku. I koniecznie złota zasada, jedz tam gdzie pełno miejscowych. I dokładnie tak zrobiliśmy. Za pyszny obiad dla dwóch osób zapłaciłem połowę tego, co wczoraj zapłaciłem sam za siebie.
Wieczór jak zwykle, piwo, wódka i słodycze.

Zdjęcia (8)

Komentarze (0)