Essaouira, pogoda taka sobie, ale deszcz nie pada. Dziś niestety wyjeżdżamy ale puki co jest jak zwykle. Pijemy kawę a potem jemy śniadanie. Świerzy, poranny chlebek i do tego polski żółty ser. Mamy jeszcze sporo.
Teraz trzeba dom posprzątać. To akurat nie sprawia trudności, gorzej będzie z pakowaniem. Jak my na przykład spakujemy skrzynkę piwa do walizek pokładowych? Jakoś się to pozbierało. Jedziemy w końcu sutobusem i nikt nam nie będzie liczył bagaży ani ich ważył. Najgorzej z zawartością lodówki, z tym był prawdziwy kłopot.
Poszedłem jeszcze z Nigelem po te pyszne ciasteczka. W Marrakeszu takich nie ma, weźmiemy trochę na zapas. Dziadek ciasteczkarz tak nas już polubił, że nam trochę tych tańszych dorzucił za darmo. Po jaką cholerę stąd wyjeżdżać?
Panie też poszły, ale po szmaty. Każda płeć ma swoje priorytety. Ja i Nigel absolutnie preferujemy męskie pudełko nicości. Kto nie wie o co chodzi polecam na youtube klip "czym się różni mózg kobiety od mózgu mężczyzny".
Nigel poszedł po bagażowego na ulicę. Złapał pierwszego z brzegu, powiedział " come with me" i mamy czym zawieźć bagaże na dworzec. Za te 50 dirhamów całą rodzinę przez dzień utrzyma. Taki jest ten świat. Ale zawsze powtarzam, że płacąc uczciwie, tak jak nas stać, pomagamy im się utrzymać i nie ma w tym nic złego.
Supratours ma doskonałe i punktualne autobusy, też polecam. Opuszczamy Essaouirę z ogromnym żalem, to naprawdę cudowne miejsce.
Krajobraz w tym roku jest inny, musiało dużo padać, cała pustynia jest zielona, będzie dobry rok w Maroku. Tam gdzie rok temu były tylko suche kamienie, rośnie zielona trawa. Owce i kozy mają jedzenia pod dostatkiem.
Przed nami pojawia się gigantyczna czarna chmura. Gdy w nią wjeżdżamy, leje jak w tropikach. Tego jeszcze w życiu nie widziałem. Cała pustynia w wodzie, widok niesamowity.nie tylko gigantyczne kałuże ale i rwące strumienie wody. I błyskawice, burza na pustyni, żadkie zjawisko, robi niesamowite wrażenie.
Tuż przed Marrakeszem przestaje padać, ale nad miastem wisi ogromna chmyra, na ulicach kałuże. Mamy fart, czeka już na nas bus i wiezie na medinę. Wysiadamy, czeka na nas gość z Riadu i kolejny wózkaż. Pięć minut przez labirynt i jesteśmy na miejscu. Zaraz potem zaczyna padać. Udało się.
Riad skromny, pokoje bardzo "basic" ale za rozsądną cenę. Mamy dla siebie całe piętro, jest dobrze.
Teraz trzeba coś zjeść. Do Jemma el Fna mamy góra 200 metrów. Pierwsza zła niespodzianka, centrum placu w przebudowie. Nici z kosmicznych widoków na największą knajpę świata. Ale stoiska z jedzeniem są. Wciągają na na siłę, miło nie jest. Siadamy w końcu gdziekolwiek i zamawiamy. Kłopot w tym, że podają nam to co zamówiliśmy i dziesiątki tależyków tego, czego nie zamówiliśmy. Będzie bolało. Jedzenie było niezłe ale naprawdę imponujący był dopiero rachunek. Daliśmy się skroić jak ostatnie leszcze. Ale co tam, być w Marrakeszu i nie zjeść kolacji na Jemma el Fna to jak tu wcale nie być. Za to wypiliśmy po szklance soku pomarańczowego po 4 dirhamy. Znów zaczyna pdać, wiejemy do riadu. Zimno, włączamy piecyki i ... gaśnie światło. To już było, ale tym razem tylko na kilka minut. Skręcamy piecyki do połowy i już jest dobrze. Ale na dachu zimno jak diabli, nie ma weny do nocnych posiedzeń a patio za małe.
Przedstawiam Joli plan na następne dwa dni żeby już mnie nie pytała, jaki mamy plan. My jutro idziemy na Medinę, reszta gania po zabytkach. Idziemy spać.