Dzień jak codzień. Rano kawa z ekspesu, Sumatra finest by Tesco. Świerzutki chlebek, kabanosy też z Tesco, ser żółty też. Tu takie rzeczy nie występują. Ale reszta prosto z bazaru o 50 m od domu.
Potem druga kawa i idziemy. Każdy zespół w inną stronę. My idziemy na plażę. Znów jest ciepło i świeci słońce.
Po dwóch godzinach Gosi przypomina sobie, że zostawiła na gazie garnek z rosołem. No to koniec plażowania albo pożar na medinie. Gonimy do domu, pożaru nie ma, zupa jest.
Kurczak w rosole za to mięciutki. Gosia zupa, ja marokańskie przegryzki.
Zakupy, monopolowy, pamiątki i wszystkie rzeczy potrzebne i przede wszystkim niepotrzebne. Tych najwięcej.
Zespół "narodowy" robi kolejny polski obiad. Ziemnuaku i jaja sadzone. Nie, reszta idzie do YOO. Też wegetariańskie. Smaczne ale drogo, ja im oceny 100% nie wystawię. I pętającym się pod nogami kotom nie ma co dać. Ilona i Nigel piją drinki detoxy. Przyda się gdy wieczorem będa drinku toxy.
Po obiedzie przydadzą się ciasteczka, idziemy do portu. Ciasteczka drogie, ale okazały się przepyszne. Polane czekoladą, nadziane orzechami i ten smaczek "oregano".
Po kolacji jak znalazł " na dobry sen".
Zwłaszcza, że to ostatnia noc. Strasznie szkoda, najlepiej by było zostać do wiosny. Essaouira to absolutnie cudowne miejsce a duch Jimmiego Hendrixa unosi się nad wodami do dziś. Podążajmy zatem za nim.