Obudziłem się w nocy i jakoś udało mi się trafić do łazienki bo za oknem świeci jakaś lampa "uliczna" czyli coś przyczepione do ściany sąsiedniego domu. Blackout. Idę spać dalej.
Rano zrobiło się trochę jaśniej. Domy na medinie są tak budowane żeby słońca w nich było jak najmniej. Za to w lecie nie nagrzewają się tak bardzo. Zimne powietrze od ziemi unosi się przez cały dom do góry, naturalnie go chłodząc. Teraz też co nas specjalnie nie cieszy i pracujemy koncepcyjnie jak tą cyrkulację odwrócić.
Ale na początek musimy przywrócić zasilanie. Mimo tego, że stężenie alkoholu we krwi spadło znacząco to nawet korków nie możemy znaleźć. Dzwonimy na "emergency" do Achmeda. Korki są tam gdzie powinny, przy drzwiach wejściowych. Ale w ukryciu za obrazkiem. Co prawda przyszło nam to wczoraj do głowy ale źle się do tego zabieraliśmy. Ale nasze korki są całe. Wysadziliśmy coś dalej.
Przyszedł Muhammad lub podobnie, otworzył skrzynkę w murze i fakt. Zbiorczy korek "is dead". Poszli szukać sklepu z korkami, nie wiem czy to dobrze rokuje.
Poszliśmy na śniadanie, Polak głodny wiadomo. Morocco śniadnie, pyszny gorący chlebek, dżem, miód, masło orzechowe. Omlety, kawa z mlekiem. Na deser herbata z miętą trzy razy nalewana. Na bis czwarty raz lała Jola, ma talent, może się tu załapie na stałe.
Gdy wróciliśmy prąd był. Ahmed poszedł do domu. I wtedy skończył się gaz w kuchence. Dzwonimy do Ahmeda? Damy mu spokój bo w końcu niedziela.
Wyłazimy na zakupy. Na ulicy szaleństwo, świerze wrzywa i owoce prosto z pól. Kupujemy 10 kilo mandarynek na sok, pomidory o smaku pomidorów, oliwki o smaku cytryny i chilli. I jeszcze jakieś tam. Wszystko wymieszane w jednej torbie, to mamy miks oliwkowy. I gorący chlebek palce obgryzać. W mięsnych wiszą baranie tusze z jądrami na wierzchu. Oni tu mają naprawdę namieszane.
Życie jest piękne.
Idziemy na plażę. Gigant, ciągnie się kilka kilometrów na południe. Tylko Atlantyk zimny jak Bałtyk latem. Są mimo to chętni, oczywiście tylko biali. Miejscowi chodzą w watowanych kurtkach.
Po " plażowaniu" port. Mnie porwał ciastkarz, reszta piszła, ja musiałem zostać. Ale ciastka są zdecydowanie warte poświęceń. Sławne na cały świat. Nawet Jimmi Hendrix dla nich tu przyjeżdżał. Ciastka do plecaka i teraz sklepy, sklepy, sklepy.
W połowie drogi ku domowi obiad. Zamówiłem coś z kefta w nazwie. Jak podali, wyglądało jak owe dodatki do baranich tusz. Ale smakowało wybornie. Za to "sok" z migdałów, owszem mocno egzotyczy ale nie polecam.
Sklepy, sklepy, sklepy. Naładowaliśmy lodówkę i zaczynamy. Aż światło zgaśnie.
Dziś każdemu gasło o innej godzinie, indywidualnie. O północy i ja mam dość. Nie ma na co czekać. Follow the white rabbit. W końcu ten szlagier Jefferson Airplane napisali właśnie w Essaouirze. Nie bez powodu. Żegnam.