Wyjeżdżamy już w nocy. Marrakesz robi wrażenie, w nocy też. Przejechaliśmy przez rynek owocowo warzywny, gdyby nie późna pora, na pewno byśmy się zatrzymali. Potem chcieli nas wielokrotnie zabić, ale jak arabowie prowadzą samochody wiemy wszyscy. Nasz kierowca chyba nie był arabem, bo jechał zgodnie z przepisami.
Żeby się uspokoić daliśmy mu telefon do Achmeda z Essaouiry. Pogadali po swojemu i jest ok. Gdy dojechaliśmy pod Bab Marrakesz zaraz się pojawił na rowerze, który jak starówka powinien chyba być na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Bagaże wziął bagażowy i idziemy. Jest sobota czyli czwartek, pełno ludzi na ulicach. Jest zajebiście. Dom jak rok temu, jest świetny. Trzy kondygnacje, cztery pokoje plus kuchnia, trzy łazienki, patio i taras na dachu.
Achmed poszedł i dzieci zostały same. No to pora robić bsłagan. Flaszki w ruch i buch. Niech żyją wakacje. Dobrze nam szło, bardzo dobrze. Cała medina chodziła w posadach. I nagle wszystko zgasło. Dosłownie. Daliśmy takiego żara, że korki poszły. Gdzie te korki? Teraz na wszystko już za późno, nawet jak byśmy je znaleźli to pewnie byśmy całe miasto wysadzili.
No to każdy czołga się w stronę swojego łóżka. Kłopot w tym, że nie każdy pamięta gdzie śpi. I tak wszystko się pomieszało. Gdy już jako tako uporządkowaliśmy te ruchy i wszyscy zostali rozlokowani, pojawiła się zapłakana Jola. Czy ja mam spać na narożniku na dachu? Bo tam nie ma żadnego pokoju. A był, Achmed nam go pokazywał. I co, zniknął? W końcu jesteśmy w krainie baśni, wszystko jest możliwe. Na szczęście, Jolki oczywiście, pokój był tam gdzie powinien, wdzięczność w oczach Joli bezcenna. Pozostało zapakować do łóżka nasze zwłoki i tak się skończył ten długi dzień. Na dobry wakacji początek.