Wybieramy się do Erice od trzech dni. Wczoraj była niedziela, autobus był o 8:30 a potem o 16:30, odpada. Na dziś prognoza przewidywała chmury od 10 do 14, gdyby tak było to nie ma po co jechać. Przez trzy dni oglądałem jak wygląda Erice w chmurze. Całe niebo czydte a góra w jednej jedynej chmurze. Nici z widoków a poza tym jak zwiedzać miasto we mgle i siąpiącym deszczu?
Plan jest taki, gdy rano będą chmury jedziemy do Marsali.
Gdy wstałem było ładnie, biegiem do piekarni po pizzę i arancini.
Pogoda dalej ok, no to jedziemy do Erice. Autobusem z portu. O 11:30 jest wygodny międzymiastowy. Krążymy po Trappani a potem przebijamy się reprezentacyjnym bulwarem pełnym sklepów o bardzo znanych nazwach. Są wszystkie marki, absolutnie wszystkie. To w końcu nie Warszawa.
Wyjeżdżamy z miasta, jedziemy przez pagórki do Valderice. Piękne malownicze miasteczko po drugiej stronie góry.
Wreszcie zaczyna się wdpinaczka. I ochy zachwyconych pasażerów. Bo widoki powalają. Pniemy się stromo w górę. Pod nami wybrzeże, na horyzoncie góry a wszystko pod niebieskim niebem i nad niebieskim morzem. Cud i już.
Koniec trasy. Przed nami brama z XII wieku, za nią Erice. Nie opiszę go bo nie potrafię. Plątaliśmy się pięć godzin a połowy nie zobaczyliśmy. Ale to co daliśmy radę wystarczy. Nigdy tego dnia nie zapomnę.
Pogoda nam pomogła, cały dzień był cudny, tak cudny jak Erice. Teraz rozumiem ludzi, którzy pokochali Włochy bo takich miejsc jest tu więcej.
Wracamy kolejką linową, 10 minut i jesteśmy w Trappani. Jeszcze tylko autobus 22 i wysiadamy tuż koło domu.
Na koniec dnia imieniny Lali, biesiada po włosku w ich mieszkaniu.
Gdy nocą wracamy do domu czuję się jak w filmie. Zaraz zza rogu wyłoni się Mastroiani z Liz Taylor.
Pięknie tu i już.