Rano obudzili mnie chińczycy. Na szczęście wyjechali i już mnie budzić nie będą chyba że przyjadą następni. No to wstałem i na dobre mi wyszło. Z rana pięknie świeciło słońce. Od razu wszystko nabrało koloru. Od razu poleciałem po wszystkie aparaty. Licho wie co będzie dalej a prawda ekrananu najważniejsza. Takie czasy.
Obserwowujemy że większość ludzi żyje wyłącznie prawdą ekrany. Swojego prywatnego smartfona oczywiście. Zamiast chłonąć widoki a w końcu jesteśmy na rajskiej wyspie oni wszyscy patrzą się w ekran i grzebią. Europejczycy zdecydowanie mniej ale azjaci siedzą w knajpie nad brzegiem morza i każdy sobie dziubie. Nawet ze sobą nie gadają.
Poszliśmy na śniadanie. Jest bufet. Skromny ale zawsze to bufet. Są kluski z kurczakiem i warzywami w sosie sojowym. To cały talerz. I parówki i szyneczka i banany ananasy i arbuz. Piłka nad moim pasem wygląda całkiem całkiem.
Zzbierają się chmury więc gonimy na plażę. Na niebie dwie wersje. Po prawo ładnie po lewo czarno. I tak się giba to w lewo to w prawo. Nawet co jakiś czas kropi. W resorcie są płetwy i maski z rurką za darmo. Grzech nie skorzystać. Popływałem sobie jak za dawnych czasów. Jest trochę skałek i ryb ale trzeba znaleźć inne miejsce. Nie plażę gdzie rafa jest zniszczona.
Mamy też darmowe rowery ale ja niestety nie bardzo.
Uwaga. Gosia głodna. Knajpa za płotem to idziemy. Oskubali nas ale jedzenie znakomite. Piłka rośnie.
Uciekamy do domu bo znów czarne wygrywa. Tym razem definitywnie. Leje.
Jak trochę przestanie idziemy w miasto. Piłką też się trzeba będzie zająć. Generalnie lub jak mówi córka centralnie to jest absolutnie zajebiście.