Pierwszy pełny dzień na Langkawi. Pobudka w południe. No może trochę wcześniej. Na stoliku przed drzwiami stoją dwie torby ze śniadaniem. Dwa tosty ciasteczko po łyżeczce masła i dżemu soczek i paczka makaronu z sosem pomidorowym. Czyli zestaw ratunkowy żeby nie umrzeć z głodu. Tosty do tostera. Potem czajnik i zalewam Old Town White Cofee. Ta ostatnia jak marzenie. Polecam.
Po śniadaniu plaża. Dziś jest nas w hotelu dwie pary. Mamy całą plażę i zatokę dla siebie. Woda ma ze 30 stopni. Pod nogami piasek żadnych kamieni. Zejście łagodne woda powoli coraz głębsza. Gosia nadmuchała poduszkę i odpłynęła. Ja odpłynąłem bez. Ulgi w upale to nie przynosi.
Jest 32 w cieniu. Ani obłoczka na niebie. Ani wiatru. Tylko obezwładniający upał.
W koło nic się nie dzieje. Because of Ramadan. Nawet rybacy z portu nie wypłynęli. Oni już tak 25 dni.
No to my też leżymy jak wszyscy do późnego popołudnia. Ale w końcu tak zgłodniałem że poszedłem poszukać jakiejś czynnej jadłodajni. Niema. Because of Ramadan. Wróciłem w mokrej koszulce na ostatnich nogach. Na obiad poszły ostatnie bułeczki siew pau. Bo do miasta drugi raz na nogach nie idę. Najwyżej będę jadł ciasta.
Aby do zachodu słońca.
Ten był z gatunku magic sunset.
Ubieramy się i idziemy do sklepu. Jest wszystko ale nie obiad. Piwo soki czipsy dżemy mydła i latarka na drogę powrotną.
Na molo koło nas jest jakiś barek. Wreszcie coś czynne. Niestety jest tylko noodle soup. Because of Ramadan oczywiście. Na szczęście była doskonala.
Tommorow morning? Oczywiście nie. Because of Ramadan. A będzie jutro coś innego? Maybe. No to mam was gdzieś. Jutro zamawiam taksówkę do centrum. Naźrę się i kupię na zapas cały plecak lemaków i tym podobnych.
Jak wychodziłem wparowała horda ludu Han. Menu?
No only soup. Because of Ramadan.