Wstaliśmy o 8:30. Jak na wakacje strasznie rano. Dziś na śniadanie była kaczka plus krucha wieprzowinka palce oblizane. Zważyliśmy walizki. Jakoś się mieścimy w limicie z małym zapasem. O 11 schodzimy na dół. Najmniej przyjemna część pobytu czyli trzeba płacić i wyjeżdżać. Dobrze że na wyspę a nie do domu. Przed hotelem zawsze są taksówki. Chciał 70 wytargowałem na 60. A to i tak za dużo. Na licznik wychodzi 45. Ale za to nam puszczał muzykę u śpiewał. Oczywiście zakochany.
Powiedział że ma dziewczynę ale nie rozumie kobiet. No to go pocieszyłem że ja też.
Na Subang odprawa 5 minut. Idziemy na pyszną jak zawsze w Malezji kawę. Mamy masę czasu.
Samolot lekko spóźniony ale to bez znaczenia. Śmigłowy ATR pridukcji UE.
Lot spokojny nieco ponad godzinę i jesteśmy na Langkawi. Jest strasznie gorąco. Kupiliśmy napoje i idziemy po taksówkę. Płaci się w okienku więc odpada kłopot z negocjacją ceny. 10 munut i jesteśmy.
Senari Bay Resort jest tuż na północ od plaży Pantai Cenang za małym kanałem gdzie cumują łodzie miejscowych rybaków. Mamy własną zatoczkę i prywatną plażę. Kilka parterowych bułgarów z pokojami. Jak na Langkawi to całkiem dobrze. Za rozsądną cenę trudno znaleźć coś lepszego. Na Pantai Cenang jest jak w Sopocie. Tu cisza i spokój. Pokój skromny ale duży. Jest klima lodówka czajnik i toster. Minus to brak restauracji a nam chce się jeść. Trzeba iść a upał koszmarny.
Do najbliższego sklepu idziemy ścieżką przez wieś około 10 minut. W upale jak 20. Ale sklep wyczadzisty. Jest wielki i można kupić absolutnie wszystko. Mydło i powidło też. I repellenty bo miskity już gryzą. No i wreszcie piwo w lydzkich cenach. Jak w Tajlandii. Nigel come here.
Wleczemy się do miasta. Jest koszmarnie. Jeszcze z 500 m i jesteśmy w Sopocie.
Można zjeść i wypić. Do wyboru do koloru i na każdą kieszeń. Ja wybrałem zwykły stalls. Kurczak z cytryną za 8 rm. Królują owoce moża i pizza. Ceny kosmos. Jest 6/11 i nasz ukochany nenas czyli nektar z ananasów w puszce. Kupiłem torbę.
Wracamy plażą. Piękna szeroka ale znów sopot.
Ciężko byłi bo zrobiło się duszno ale jakoś się doczłapaliśmy.
Już noc. Moskity i pot lejący się strumieniem. Ani tchnienia wiatru ani kropli deszczu. Pora monsunu po prostu. Piszę to rano następnego dnia. Na niebie ani chmury. Sąsiedzi mówią że tak jest cały czas.
No to poszedłem się wykąpać. Żadna różnica ale poczułem się lepiej.
Jeszcze tylko posłuchaliśmy muzyki i spać.