Na początku niech na mojego Tableta spadną wszystkie znane klątwy tego świata. Kończyłem przed chwilą dzisiejszego posta, cała godzina pisania a to bydle się zrestartowało i plik ... pusty. Tego nawet Windows nie potrafi. Więc siadam i piszę jeszcze raz a ten skurwysyn już z Azji nie wróci. Zostanie tam gdzie się drań urodził.
Więc od początku. Gosia chciała na następny bazar, a że tu bazarów w przeciwieństwie do Bangkoku malutko więc musieliśmy gnać na drugi koniec miasta. Wziąłem taksówkę i jedziemy na Cho Lon Market do chińskiej dzielnicy. To będzie prawdziwy Sajgon. Podjeżdżamy i jest, jeżdża we wszystkie strony, chodzą we wszystkie strony, człowiek na człowieku. Włazimy do środka a tam towaru od piwnic do strychu, co tylko. Wszyscy latają z wielkimi paczkami albo piszą jakieś papiery, nie ma gdzie nogi postawić. Jest tylko jedno ale ... nic nie można kupić, to bazar tylko hurtowy. Próbujemy więc poszwędać się po okolicah, przynajmniej taki mieliśmy zamiar. Ledwo przeszliśmy na drugą stronę ulicy jak pogodzie przypomniało się, że jest pora deszczowa. Jak lunęło to ugrzęźliśmy pod daszkiem na dłużej. Jak trochę przeszło idziemy dalej, wleźliśmy między rybie łby, kijanki, ślimaki, zieleninę wszelkiej maści, muszle i skorupiaki i co tam jeszcze wietnamce jedzą. Ciuchów ani śladu. No to idziemy dalej ... pod daszek bo znowu pada. Skręcamy w inną ulicę i ... pod daszek i w następną ... pod daszek. Tak się działo "many many times" aż wreszcie lać przestało. W międzyczasie braliśmy szybki kurs przechodzenia przez ulicę. Kto tu był, wie o co chodzi. Kto nie był i tak nie uwierzy, to za każdym razem misja dla samobójcy. Oni się po prostu nie zatrzymują, nigdy. Trzeba tak iść żeby żaden cię nie trafił. Ale co może człowiek to jest niesamowite, po godzinie treningu jest już zupełnie inaczej, dajemy radę i jesteśmy z siebie dumni. Tylko ciuchów jak nie było tak nie ma. Zrobiliśmy jeszcze z kilometr i basta. Mamy dosyć sklepów z kaskami, lodówkami, agregatami, plastikiem, sznurkami i tłimikami do skuterów. A nic innego nie ma. Bieżemy taksówkę i jedziemy do hotelu. Gosia z zamkniętymi oczami bo wolała nie patrzeć co robi nasz kierowca. To jest właśnie prawdziwy Sajgon.
Po przerwie na kawę wyłazimy na obiad. Najpierw szukamy dobrych cienkich papierosów dla Gosi. Długo szukać nie trzeba było, wybór ogromny a ceny ? 3.5 PLN za paczkę. UE tu jeszcze na szczęście nie dotarła. Mają wietnamce szczęscie, mogą nawet sprzedawać krzywe ogórki. Teraz idziemy do tej samej knajpy co zwykle. Odkrył ją wiesiek pierwszego dnia i tak zostało. W Sajgonie nie ma tak jak w Bangkoku, na ulicy jedzenia mało a knajpy drogie. Czasem się trafi coś takiego jak PHO 24 ale to sprawy nie załatwia. Nawet w chińskiej dzielnicy było podobnie. Więc pal sześç, zapłacimy więcej ale po całym mieście nie będziemy latać. Knajpa nazywa się CIAO CAFE i jest w samym centrum na ulicy NGUYEN HUE 74-76. Mają tu bardzo róznorodną kuchnię, są francuskie zupy przecierane dla Gosi i wietnamskie żarcie dla mnie. Polecam gotowe zestawy w cenie od 95 000 do 135 000 VND. W zestawie jest duże drugie danie, mała zupka dnia i sadzone jajko. Ja się najdam pod korek. Warunki bardzo dobre i ... można palić, znów śladu działalności UE.
Pokrzepieni idziemy ... na zakupy. W te same miejsca co wczoraj ale te same są zawsze trochę nie te same więc pieniędzy nie ma a torby są. Na koniec idziemy na spacer nad rzekę Sajgon. Mieszkamy 300 metrów od niej więc ja byśmy choć raz nie zobaczyli to wsytd. Posiedzieliśmy na bulwarze do zachodu słońca i wracamy do domu. Pisałem wcześniej, że przechodzenie przez ulice mamy opanowane. Ale nie ... przez nadrzeczny bulwar. To był dla nas wyczyn na miarę kolejnego rekordu, ale się udało, nikt w nas nie trafił.
Tak kończy się nasz kolejny dzień w Wietnamie, jutro wracamy do Tajlandii.