Najpierw to dobrze pospali. Po trzech dniach już nawet samolotów nie słyszałem, a jednak do wszystkiego się można przyzwyczaić. Po kawce i śniadanku pakujemy manatki bo w południe trzeba spadać z „numeru”, doba hotelowa się kończy i sprzątaczki już jak sępy krążą koło naszych drzwi. Płacimy rachunki i przenosimy się z całym majdanem na basen. Niebo bez jednej chmurki, gorąco jak w lecie, w koło piękny ogród, kwiaty i ćwierkające ptaszki. No kurna, wakacje pełną gębą. I jeszcze można wspiąć się na werandkę, z której widać jak na dłoni startujące i lądujące samoloty. Tak to można bez końca. Dojadamy ostatnie kabanosy i co tam jeszcze zostało i lekkim popołudniem ruszamy w drogę powrotną.