Wstalismy rano, znaczy gdzies pol godziny po dziewiatej. Ostatnie zakupy na droge, kawa na zapas bo na Tioman nawet sklepow nie ma. Lecimy tylko dwie godziny ale i tak caly dzien w plecy. O 12 ruszamy na lotnisko, na miejscu bedziemy o 18:00. Potem jeszcze ze dwie godziny taksowka to KL i przed 21 powinnismy byc w hotelu. Zostanie tylko kolacja na petaling street i do lozek. Wstajemy rano i po sniadaniu znow w droge. Musimy zostawic jedna walizke w KL bo samolocik zabiera tylko po 10 kg na pasazera a lupow jest co nie miara. Na Tioman zabieramy tylko kapielowki, pletwy i t-shirty, bo nie ma sie na co stroic. Internet podobno jest tylko w recepcji i to za horendalne pieniadze wiec z blogiem moze byc kiepsko. Ale za to bedziemy na tropikalnej, dzikiej wyspie tuz nad rownikiem. Nasz hotel stoi samotnie na plazy otoczony dzungla, po plazy laza dwu metrowe warany a po okolicy lataja stada malp. Tydzien nie robimy nic poza moczeniem dup w szmaragdowej wodzie.
Jak dam rade to wieczorem skrobne cos z Le Winsin Hotel Chinatown Kuala Lumpur Malaysia. Niech skrzydla Air Asia dowioza nas tam bezpiecznie.
Do uslyszenia
Jakby komu sie zapomnialo, ze mamy pore deszczowa, to po drodze na lotnisko wlaczyli prysznic. Czyli za oknami busa widac bylo nic. Jak dojechalismy na lotnisko Don Mueang przestalo ale niebo dalej czarne. Poznalismy w palarni sympatyczne towarzystwo z Kazachstanu i juz jestesmy umowieni na Full Moon Party na Koh Phangan. Oni leca na Samui ale party sobie nie odpuszcza. Jak oczywiscie sie spotkamy, co raczej biorac pod uwage, ze bedzie tam ze 30 tysiecy ludzi pradopodobne nie jest. Ale i tak "podroznicy z wszystkich krajow laczcie sie". Teraz siedzimy u Gata 22 i ... samolotu nie ma. Zaczyna to przypominac rok poprzedni. Tez sie ta zaczelo, samolot z Bali sie spoznil i musielismy nocowac w burdelu. Biorac pod uwage, ze jutro lecimy dalej wolal bym jednak uniknac takich rozrywek. No i kolacja na Petaling Street. Mam zamiar nazrec sie jak wczoraj, drzyjcie Lemaki i Gorengi, glodni Polacy nadchodza.
No i jestesmy znow na ziemi. Wylazimy z lotniska ale przez sklep. No i w sklepie laski znalazly butelke B&B do degustacji. Co bylo dalej nietrudno sie domyslec. Dobrze, ze cos zostalo ale cala obsluga podziwiala nasza fantazje. Nic wiec dziwnego, ze dalej poszlo gladko. Dojechalismy vanem za jedna trzecia tego co poprzednio i znaow znalezlismy sie w wieczornym piekle Chinatown. Tym razem w recepcji byla kobieta i pokoje tez byly. Tyle ze poniewaz chcielismy pokoje z jednym lozkiem to dostalismy klitki na samym rogu budynku. Wiec na nastepna wizyte zmienilismy rezerwacje na duzo wieksze pokoje z dwoma lozkami. Po wrzuceniu walizek poszlismy cos zjesc to znaczy kupic : okulary, torebki, zegarki, spodnie, walizki, koszulki, wisiorki etc etc. Jakims cudem udalo sie na chwile przysiasc i jakas kolacje przyswoic. Petaling Street nie jest dobrym miejscem na zarcie bo tu sama chinszczyzna. maqlezyjskich dan ani widu ani slychu. Trzeba znalezc cos. innego. Pod hotelem mamy knajpe hinduska i to bedzie dobry trop. Poza tym lepiej lazic tam gdzie jedza lokalesi, trzy razy taniej i smaczniej. Petaling Street skreslam z trasy Bizarre Foods of KL. No i jeszcze jedno, ceny piwa wala po kieszeni jak uderzenia mlota pneumatycznego. 15 PLN za flaszke, dla Polaka to hanba z kretesem. Idziemy lulu bo jutro powtorka z rozrywki. Znow o 12 taksowka, znow airport, security control czyli wyrzucamy co do picia mamy i moze do wieczora na Tioman dojedziemy.