Pobudka po wczorajszym nie skonczyla sie jak w znanym filmie bo wszyscy sa ale wczoraj wieczorem rozlezli sie po miescie jak mrowki. Ale rano (no powiedzmy, ze rano) dalo sie towarzystwo pozbierac. Poszedlem z Teleckimi na targ owocowy i jak wol objuczony wricilem do hotelu. Po drodze kupilem dwa "cosie" na sniadanie. Pierwsze okazalo sie mlodymi duszonymi baklazanami z posypka ( z czego tylko Wisznu wie) a drugie to byla tajska wersja swojskiej kielbasy. Tyle, ze byla slodka jak ulepek i ostra jak bzytwa Oleksego. Do tego znow posypka z tym razem Brahma wie co i torebka plynu z ognia piekielego. Sprobowalem tylko na palec i ... znalazlem sie na orbicie, cala torebka do muszli klozetowej. Pozbywszy sie tego co tajce lubia najbardziej zjadlem wszystko do ostatniego okruszka. Na deser zawiniete w liscie banana ciasteczko z kokosa za nmagiczne :"twenty baaaats", o to jest wlasnie kwintesencja tajskiego smaku. Jakbym mial tuszin to bym zezarl wszystkie.
Po sniadaniu relax na basenie, towarzystwo tez posniadalo gdzie kto lubi i co. To jest wlasnie tajlandia, dla kazdego cos milego, nie ma tak nigdzie , gdzie do tej pory nas nogi poniosly.
A teraz idziemy w miasto, plan bogaty : Wat Pho, Wat Arun, Old Siam Plaza, Pahurat Market, Indyjski lunch , Chinatown, kaczka po pekinsku, Wat Thraimit i dworzec kolejowy gdzie chcemy kupic bilety na jutrzejsza eskapade Death Railway do kKanchanaburi. Jak wrocimy, napisze co z tego wyszlo
Zwalaszcza, ze po porannym slonku juz na niebie zbiera sie "Thunderstorm or two" jak to pisza w serwisach pogodowych. Pomodlimy sie za was do Buddy, niech wam zesle swoj niebianski spokoj.
No i wszystko wyszlo. Poplynelismy do Tha tien i promem w poprzek rzeki do War Arun. Duza rzecz, nie powim. zwlaszcz, ze cztry razy bylismy w BKK i ani razu nie widzielismy jej z bliska. Potem zaprowadzilem towzrystwo do Wat Pho, tez zrobilo wrazenie. Pogoda byla niezla, wiec moze wreszcie kolory na zdjeciach beda kolorowe. Potem odwiedzilismy Old Siam Plaza, bardzo ciekawe miejsce na zakupy i na ... jedzenie. Klientela wylacznie miejscowa i towary jakby inne. A "food corner" wysmienity. A buleczki na parze, ciasteczka, sajgonki w wersji fresh palce lizac. Dalej gonilismy jak wiatr przez Pahurat Market do Chinatown. Tam znowu soki i przekaski az do Wat Thraimit. Jeszcze tylko bilety na jutrzejsza wyprawe i wrocilismy taksowkami do domku. Lekko, nie latwo ale przyjemnie.
Jutro rano pobudka przed switem i caly dzien w pociagu. Wekendowy kurs do Nam Tok i zpowrotem ma byc pelen niezapomnianych wrazen. mam nadzieje, bo wyspac to sie chyba wyspie dopiero na Bali. Koncze bo czas sie wykapac i poszukac jakiejs kolacji. Zyczymy wszystkim smacznego, nam tu wszystkim bardzo smakuje.