Jestesmy w domu. Podroz byla dluga i ciezka, ale koniec wienczy dzielo. Wszystko bylo jak w zegarku. Suvarnabhumi Airport znam lepiej niz Okecie. Wiz nie ma, wiec bum bum i do taksowki. Telecka zamurowana, nic nie mowi tylko oczy ma wielkie. Siedze w naszym new siam 2 i jest mi dobrze, oj jak dobrze. Niebo czarne jak zawsze ale w sercu nie ma zadnej chmurki, jest jak w domu. juz nas tu pamietaja i witaja jak starych znajomych. Teraz jak troche odpoczniemy, wypijemy kawe "sri in one" zabieramy dupska i na ulice zrec co sie tylko na paleczki nawinie. A potem Khao San. Oj , cholera zapomnialem kupic parasolke, na szczescie tego towaru tu wszedzie pelno. Jutro bedzie sie duzo dzialo, ruszamy w miasto . Jak nas bangkok zlapie w swoje szpony to moze nie wypuscic, wcale bym tego nie zalowal. Krung thep pozdrawia wszystkich, ktorzy juz tu byli i zaprasza tych, ktorzy jeszcze sie namyslaja. Nie ma po co, tu trzeba byc bo nie zna zycia kto nie zaszalal w bangkoku.
Wrocilem ze "spacerku" po Rambuttri i Khao San w charakterze zywego trupa, jak zwykle. Za duzo tych handlarzy po drodze. edwo zdazylismy cos z kielkow wrzucić do brzucha a juz trzeba bylo gnac i gnac po straganach jak zwykle. Batow ubywa a w walizce przybywa fantow bez opamietania. Nic sie oczywiscie nie zmienilo, jest jak bylo i jak bedzie. Wale sie do lozka bo z samego rana atakujemy targ owocowy czynny do 9 rano wiec niestey wstac trzeba o swicie.
To juz na pewno koniec dnia pierwszego. I juz mi zal, ze przed nami jeden dzien mniej.