I już nas nie ma. To, co kiedyś wydawało się celebrą większą niż msza wielkanocna w Watykanie, stało się niemal tym samym co jazda autobusem do pracy. Nawet pies ze złamaną nogą mnie o dokumenty nie zapytał, wsiadłem do autobusu Austrian Arrows i bziuuuu. Jedyne co zasługuje na uwagę to to, że przed wsiadaniem obmacano mnie od głów do stóp (gołych, bo buty też zdjąć kazali) . No cóż, każde czasy mają swoją specyfikę. Braciszek tak miejsca powybierał, że mam zajebisty widok na śmigło tego bombowca, bo jakoś de Havilland z tym mi się kojarzy. Zresztą ten akurat model Bombardier się wlaśnie nazywa. To mój pierwszy podniebny blog, bo jak zobaczyłem, że Austrianie szpanują nadgryzionymi jabcokami to wyjąłem mojego chinola z klawiaturą i skrobię co mi do łba przychodzi. Za jakie pół godziny spadamy (lądujemy) w Austrii. A kiedyś to były czasy, jechaliśmy z Krakowa do Wiednia ze czternaście godzin. To były czasy. A za Franciszka Józefa to dopiero się żyło. No dobra, zaczeliśmy spadać, wyłączam sprzęt.
No dobra, jesteśmy w Wiedniu. Terminal został zbudowany tylko po to żeby pogubić pasażerów. Góra, dół, lewo, prawo jak w labiryncie, tylko Minotaura nie ma. I wystrój zimny jak wystygły wiedeński sznycel. Gosia szuka palarni a ja zasięgu WiFi. Oboje na darmo. Idąc w stronę perfumerii sygnał zaczyna się pojawiać, jest jakaś szansa. Jak się uda to coś wyślę jak nie to trudno. Siedzimy i czekamy na lot do BKK. Jeszcze trochę się zejdzie. Ten j... liberał ze swoją katrą VIP poszedł do salonu dla szejków a my koczujemy na taboretach. Już wolę Sutar Thani, Wiedeń ma u mnie nie zaliczone.