No to jazda po koszulki. Te co to sie ciagle mnie czepiacie, skad ja to biore. No to biore je (za psie pieniadze ofcourse) z Pratunam Market. Taniej w Bangkoku nie ma. Idziemy wiec z sandala na przystanek, uwaga dla farangow : przystanki sa dwa a autobusy te same. Tajemnica polega na tym, ze autobusy "na ogol" zatrzymuja sie miedzy nimi. Na ogol oznacza, ze moga sie tez zatrzymac przed pierwszym albo za drugim, a co !. Istnieje tez mozliwosc, ze zatrzyma sie nie przy krawezniku ale na srodkowym pasie i tez trzeba wsiadac, Taki lajf, wiec udzielam instrukcji, ze jak zaczne leciec to reszta leci za mna i o nic nie pyta. Radar juz po 5 minutach namierzyl 60'tke i wskakujemy. Jadziem, jadziem a konduktora nie ma. Po dwoch przystankach ide do kierowcy a on do mnie ze nie, niby Taj a taki nieuprzejmy. Pierwszy raz w zyciu mi sie trafil. Ale siedzaca obok Pani w pieknym bialym mundurze mowi, "no ticket, free". A kierowca rusza glowa, ze tak. Czyli jednak byl uprzejmy. Czemu bylo "free" hgw. Juz jestesmy blisko wiec daje znak do powstania i przegupowania do drzwi, brat sie pyta po co ten guzik nad drzwiami ? Do zatrzymywania mowie. A on bec i nacisnal. Autobus stanal i my choda, kilometr od bazaru. Brawo. Sandaly do boku i idziemy posilajac sie po drodze co 100 metrow, wszystko magic 20 Baaat. Docieramy wreszcie do krolestwa wszelkiej tandety i wyprzedazy. 4 tysiace stoisk a my sami naprzeciw tego szalenstwa. Wpadamy w srodek i bladzimy, bladzimy az trafiamy do sektora gdzie nie ma juz tylko damskich fatalachow ale jest tez cos dla prawdziwych facetow. Zaczynam od "hawaja" z pomaramczowymi storczykami na czerwonym tle, kamizelka odblaskowa sie nie umywa. Zadowolony pre dalej, teraz wrzucam do plecaka bawelniana w brazowe ciapy, standard. No i wreszcie jest Mekka. W jednym sklepie 1000 koszul, kazda inna. Juz po mnie. Nie mam tyle kasy i walizek zeby kupic to co mi sie podoba. W tym momencie zrzumialem co czuja kobiety. Koszmar. Robie wiec skok w pierwszy rzad. Chinska koszula z dlugim rekawem wersja wieczorowa do chinskiej opery. Biore i chodu. Reszta ma dosc mnie, bazaru i wszystkiego najlepszego. Wiec jeszcze kluczymy szukajac wyjscie ( z marszu laduje biala z chinskimi napisami, podobno wiekszosc tych napisow to straszne bluzgi) i ladujemy na ulicy. Tu grande finale, kupuje jedwabny chinski obraz na zoltym tle. Jak to zaloze to caly Urzad przyjdzie mnie ogladac, No dobra, idziemy do autobusu. Niestety zwial nam z przed nosa, po godzinie czekania na nastepny dajemy luz i sandalem do lodki. Tu juz szybko do Golden Mount i Tuk Tuk do NS2. Kolacja, paciorek i spac.