Doszło do tego, że unikam wylotów z Modlina, jak piekielnego ognia. Gosia nawet słyszeć nie chce, że znowu czeka nas podróż na to lotnisko. Za dużo, stanowczo za dużo było „przygód” z nim związanych, żadna z nich oczywiście do przyjemnych nie należała. Niestety, zachciało mi się spędzić sylwestra w Maladze, to była decyzja podjęta na absolutnym „spontanie”, więc miejsce wylotu nie miało specjalnego znaczenia. Choć oczywiście lekki dreszcz mi po plecach chodził, gdy kupowałem bilety.
Ale co tam, przecież nie można zawsze mieć pecha. Nie można? Pocieszałem się, że jedziemy w sobotę, lekkim popołudniem, będzie pusto na drodze, wreszcie nie wpadniemy w jakiś monstrualny korek na Wisłostradzie, Łomiankach, czy w Błoniu, gdy próbowaliśmy legendarne Łomianki objechać. Ludziska pobrali urlopy i na całe długie święta pojechali przecz z Warszawy, na pewno żadnych korków nie będzie. I nie było, ale …
Wylot mamy o dziewiętnastej, o szesnastej spokojnie schodzimy z walikami do samochodu. Wszystko gotowe, tylko jechać. Walizki do bagażnika, my do środka. Zapinam pasy, odpalam silnik, włączam światła … nie ma.
I zaczyna się jazda, ale po emocjonalnej kolejce górskiej, bo stoimy pod domem kompletnie zaskoczeni i nie wiemy co robić. Przez mózg przewala mi się nawała pomysłów. Bezpiecznik? Zwarcie? Spalona żarówka (obie?)? Albo spalona żarówka, która zrobiła zwarcie, które to wywaliło bezpiecznik. A czas leci, zanim cokolwiek zrobiłem, dziesięć minęło.
W naszym samochodzie są dwa zestawy bezpieczników, w kabinie koło nóg kierowcy i pod maską. Te od świateł są i tu, i tu. Które? Tak się składa, że mamy wersję włoską, więc po napisach to ja sobie mogę. Instrukcja po polsku w domu. Iść na górę i szukać? Minie co najmniej kolejne dziesięć minut.
Próbuję na łapu capu, czyli kolejno. Ale jest zimno, palce już mi zgrabiały, zwykle wyciągam bezpieczniki cążkami, bo siedzą bardzo mocno. Gosia się pyta, czy nie sprawdzę żarówek? Tak mogę, ale dostanie się do każdej wymaga kilka minut a mamy ich z przodu sześć. Zwarcie w jednej z nich może wyłączyć wszystkie. Tak czy siak,. Roboty może być na pięć minut a może na kilka godzin. Czas leci nieubłaganie. A mieliśmy już z Modlina nie latać.
Gosia, dzwoń po taksówkę – mówię i dalej szamoczę się bezskutecznie z pierwszym bezpiecznikiem. Nie chce wyjść i już. Będzie za dziesięć minut – mówi Gosia.
No to poddajemy się. Zanoszę kluczyki od samochodu, do domu. Idziemy do bramy osiedla. Dlaczego? Bo nieraz już czekaliśmy pod domem, a taksówka pod szlabanem. I tak można długo, a czas z gumy nie jest.
Jest jeszcze jedna pułapka. Cześnik z Rejentem tak się pokłócili, że podzielili osiedle i teraz są dwa o tej samej nazwie i tym samym adresie. Dlaczego wezwana do nas taksówka, zawsze jedzie do „sąsiadów”? A dlaczego kromka chleba zawsze spada masłem na podłogę?
Stanąłem na rogu ulicy, ale jednak się nie udało. Taksiarz smyknął mi przed nosem i pojechał sto metrów dalej, po czym zniknął na nie tym osiedlu. No to biegiem, może mój chory staw biodrowy wytrzyma. Wytrzymał, dorwałem go, gdy już wyjeżdżał, gdzie by teraz pojechał, nie wiadomo. Bo za kierownicą oczywiście Azjata.
Coś tam „po Polski” mówi, ale zdecydowanie coś tam. Wsiadam i jedziemy po żonę, kolejne minuty lecą. Żona czeka na syna, bo okulary optyczne miała w samochodzie. I oczywiście, gdy się z niego ewakuowaliśmy, zapomniała. Zadzwoniła po syna, żeby jej przyniósł, gdy ja ganiałem za taksówką.
Przyszedł, ale z kluczykami do samochodu, mówi, że nie wie gdzie on stoi. No nie wie, a ciemno jest. Zanim obleci całe osiedle znów dziesięć minut minie. Nie ma wyjścia, jedziemy, bo znowu robi się krucho z czasem. Jak będą korki to tym razem już na pewno nie polecimy.
Gosia będzie w wersji „ślepiec”, ma co prawda ze sobą jedną parę optycznych okularów, ale ciemnych. W nocy?
Korków nie było, dojechaliśmy na czas. Tylko znowu kasy pękło więcej niż miało, a z powrotem znów trzeba będzie wracać taksówką. Bo transport publiczny, po Sylwestrze i podróży z Hiszpanii, dobry jest, ale raczej dla młodszych. My już za bardzo nie dajemy rady. Puki co, nie będziemy się martwić, co będzie za trzy dni. Martwmy się tym, co jest.
W hali widać ogromną kolejkę, nie jest dobrze, na Sylwestra pół Polski ucieka do ciepłych krajów, druga połowa do zimnych, a reszta do Zakopanego. Na szczęście ta wielka kolejka to tylko efekt „nowej polityki bagażowej” Ryanair. Gdy brali bagaże na wózki, czekające pod samolotem, nie było problemu. Ale im wychodziło pięć minut więcej na przepakowanie samolotu. No to wymyślili, że teraz trzeba albo grubo zabulić za prawo wniesienia walizki „kabinowej” do środka, albo trzeba ją normalnie nadać i jeszcze za to zapłacić, i to więcej. Jak w każdej korporacji, zatrudniają tam naprawdę zdolnych menadżerów. Efekt drugi jest taki, że teraz kolejka z wykupionym „priorytetem” jest kilka razy dłuższa od tej bez. Ale cóż, nie takie przygody pasażerom Ryanair fundował.
Poza tym, ludziska wykupili duże walizy i te już obowiązkowo trzeba nadać. Nie wiem, czy wszyscy polecieli, gdybym ja miał stać w tej kolejce to albo zawał, albo wylew, innej opcji nie ma. A tak udało się nam jednak dostać cało i z bagażami na pokład, do Malagi dolecimy, reszta się nie liczy.
Na pocieszenie, mówię Gosi, trzy nasze zaplanowane na 2019 rok podróże, mamy z Chopina. Na szczęście, bo klątwa Modlina nadal działa, choć wydawało i się, że już tak nam dało popalić, że musi odpuścić. Wcale nie musi.