Dziś jest ten dzień, cały przeznaczony na zakupy. Jak było w planie, Kuta ma być miejscem wypruwania się z gotówki, limitów na kartach, bankomatów i money exchange. Tu kupujemy wszystko i dla wszystkich naszych dzieci i przyjaciół. Panie co prawda już dawno dały „po garach”, ale ja cały czas mówiłem, poczekajcie na Kutę, tu jest absolutnie wszystko i na dodatek tanio.
Jak powiedziałem, tak jest. Główny deptak wzdłuż plaży, ciągnący się od rejonu, gdzie mieszkamy, kilka kilometrów na północ, to jeden wielki ciąg sklepów i bazarów. Poprzeplatany wszelkiej maści restauracjami, od szykownych knajp z owocami morza dla bogatych, po proste warunki dla każdego i małych stoisk z jedzeniem za kilka groszy. Jest tak, jak w Tajlandii. Jedzenie inne, ale równie pyszne, dla każdego coś się znajdzie.
Zanim doszliśmy do deptaka, już mieliśmy pełne plecaki i torby. Na szczęście kupiliśmy kilka toreb, będzie w co ładować. Obowiązuje balijski styl, jest kolorowo, bardzo kolorowo. Bali jest wsypą oszałamiającą kolorem i formą. Od przyrody zaczynając, przez architekturę, stroje mieszkańców i wyroby w sklepach. Wszystko jest tak pstrokate, że aż bije po oczach.
Kupiłem wnusiowi takie koszulki, że w przedszkolu będzie wyglądał jak Balijczyk. Idziemy dalej a im dalej, tym tego wszystkiego więcej. Mijamy Kuta Mall, byliśmy wczoraj, dziś chcemy spenetrować następny. Jest, wielki moloch, Discovery się nazywa.
Po wejściu ręce mi opadają, od natłoku towaru oczy bolą, a mózg dostaje świra. Co się z tymi ludźmi porobiło? Kupują i jedzą, kupują i jedzą, i tak na okrągło. Tu można płacić kartami, no to poooooszło. Myślałem, że po Bangkoku nic mnie już nie zdziwi, myliłem się. Kuta jest podobna, choć to mała dziura, tyle, że cała składa się ze sklepów i knajp.
Wychodzę z Discovery na Kuta Beach i oczom nie wierzę, dzieciarnia zjeżdża na pontonach do wielkiego namiotu, w którym jest … śnieg. Urządzili sobie atrakcję, nasypali sztucznego śniegu i bawią się w zimę. Jaja nie do wytrzymania. Latają te dzieciaki w kaloszach i obrzucają się śnieżkami. A zaraz za namiotem palmy i gorący ocean.
Poszliśmy na słynną Kuta Beach. Plaża jest bardzo szeroka i bardzo długa, jej koniec ginie gdzieś w oddali. Dlatego, mimo dużej frekwencji można sobie znaleźć miejsce do poleżenia. Są tu naprawdę spore fale, mimo spokojnej pogody, raczej bym pływania nie ryzykował. To miejsce nie do kąpania, ale do surfowania. Tyle, że dziś dla prawdziwych twardzieli jest zdecydowanie za spokojnie. Próbują nieliczni i to zdecydowanie amatorzy, nie ma na co patrzeć, bo tylko się wywalają.
Plaża jest brudna, okolica jeszcze bardziej, a kolor wody nawet nie zbliża się do turkusu. Amatorom rajskich plaż, Kuty nie polecam. To miejsce dla spragnionych „wypoczynku” typu „sex, drugs and rock and roll”, reszta niech się trzyma z daleka. Ale poleżeliśmy ze trzy godziny, opalając się i czytając książki, do tego jako tako się to miejsce nadaje.
Po odpoczynku, pora wracać do „pracy”. Idziemy na Art Market, gdzie dzieł sztuki mnóstwo, przede wszystkim szmat typu wszelakiego. Tu dowalamy nasze nowo zakupione torby. Wmuszają nam ogromną kapę na łóżko, za jedyne osiemdziesiąt złotych. Jak będzie wyglądać ta pstrokacizna na naszej kanapie w „salonie”? Tak bije po oczach, że przyćmi wszystko inne. Najwyżej pojedzie na działkę. Ale Pani była tak zdesperowana, że chciała coś sprzedać za wszelką cenę. Ci ludzie są bardzo biedni i muszą z czegoś żyć. Cóż, jedyne co możesz zrobić, by im pomóc, to kupuj, kupuj, kupuj.
Dwa obrazki, jeden z Buddą dla Ani i z Ganeszem dla nas kupiłem za tyle, ile sprzedawca chciał. Nie miał bym serca kłócić się o pięć dolarów. Gdy wpadliśmy do sklepu, wszystko po trzy złote, Gosię wcięło, na długo.
Teraz powoli idziemy, ku domowi. Długa droga przed nami. Po południu, puste rankiem ulice zamieniają się w jeden wielki korek. Nawet patrzeć trudno, a co dopiero jechać. Zasada jest taka, po lewej, wzdłuż krawężników, jadą skutery, ocierając się o samochody. Te trzymają się tak, aby im dać miejsce. Zdecydowanie obowiązuje zasada grzeczności, jeśli możesz to ustępujesz. Dlatego nie ma specjalnego problemu z włączeniem się do ruchu. Przy hotelach i mallach są specjalni ochroniarze, którzy pomagają w ruchu. Dokładnie jak w Bangkoku. Ale i tak lada dzień to wszystko stanie i nie wiem co oni wtedy zrobią.
Gdy wreszcie dotarliśmy do „naszego” warunku, padliśmy tam, jak wielbłądy w oazie na pustyni. Sakwy na ziemię a wielbłądy do stolika, od razu biorę dwa szejki, melon i mango. Smakują jak w Tajlandii, to jest dokładnie to, co lubimy najbardziej. Zamykam oczy, biorę łyk i jestem na Rambuttri. Dziś jem Nasi Goreng Special, za dwanaście złotych, ryż z kurczakiem i warzywami usypany w kształt wulkanu, dwa patyczki z mięsem polane sosem orzechowym i czipsy z krewetek. A na górę nieodłączne w Indonezji jajko. Kiedyś zjadłem sześć jajek w jeden dzień. Gosia ma tu raj, dostaje kawał pieczonego kurczaka z serem i pomidorami na wierzchu. Przyprawione bazylią i oregano. Do tego pure ziemniaczane i sałatka pomidorowa z sałatą, Ta polana majonezem z keczupem. Cudowne Indonezyjskie danie. Duży Bintang tańszy niż w sklepie. I na dodatek dobre wifi. Knajpa idealna.
Gdy w końcu docieramy do Kutaya, już prawie zmierzcha, cały dzień na zakupach. Teraz relaks, trzy odcinki Star Trek Discovery na moim ultrabooku i kwalifikacje F1 GP Anglii w telewizji. To był zdecydowanie interesujący dzień.