Nawet najkrótsza podróż, związana ze zmianą miejsc zajmie Ci cały dzień. Taką mam hipotezę i na jej obronę mam kolejny przykład. Mamy do pokonania około 160 kilometrów. Pół na pół, morzem i lądem. Ile to zajęło? No to od początku.
Prom z Gili Trawangan do Padang Bai, na Bali, mamy o jedenastej. Wstać trzeba koło ósmej, żeby w spokoju zjeść śniadanie i zjawić się w porcie pół godziny przed czasem, takie są wymagania przewoźnika. Ostatnie śniadanie w luksusowej willi, na spokojnie, jesteśmy spakowani, więc tylko oddajemy klucze. Bagaże z Wiesławem i Lalą jadą dwukółką, my spokojnie idziemy do portu. Jesteśmy przed czasem. W porcie tumult po azjatycku, ludzi i ludzi, aż czarno. Wszyscy czekają na promy. Gdzie się tylko da, najlepiej w cieniu.
Tym razem mamy szczęście, prom przypływa dokładnie o czasie, ale odjazdu. Zanim go przepakowali, minęło kolejne pół godziny. Pamiętacie, że trasa to Padang Bai- Gili Trawangan -Gili Meno – Gili Air – Lombok – Padang Bai. Tak więc najpierw płyniemy pięć minut na Meno. Tu znów wysiadają i wsiadają. Z powodu rafy, prom nie przybija do plaży, a ludzi rozładowuje mała pływająca platforma. Następne pięć minut rejsu i Gili Air. Potem kurs na Lombok. Tu jest duży port, statek cumuje do pirsu. Gdy znów wymieniamy pasażerów, bierzemy bezpośredni kurs na Bali. Półtorej godziny drogi przed nami.
Morze jest niespokojne, ale prom duży i bardzo szybki, więc zamiast tańczyć na falach, wbija się w nie z głośnym hukiem. Ale rzuca nim na wszystkie strony, trzeba grzecznie siedzieć bo można się poobijać. Amatorzy otwartego pokładu wracają, jak poprzednio, kompletnie zmoczeni. Wypatruję ziejącego ogniem potwora, ale dziś cały wierzchołek skrywają gęste chmury, nic kompletnie nie widać, a szkoda. Miałem nadzieję uwiecznić potwora.
Jest Padang Bai, dopijamy do pirsu i czekamy na walizki, nasz kierowca już na nas czeka. Ale i tak nie możemy wyjechać, zanim nie wyjedzie kilkadziesiąt samochodów przed nami. Kawa, zimne napoje i pogawędki. Znów ponad pół godziny w plecy.
Jedziemy, pierwsze dwadzieścia kilometrów jako tako, ale dalej coraz większy korek. Ostatni etap to jeden wielki koszmar, na dodatek coś się rozwala w silniku, kierowca ma nietęgą minę a my suniemy metr za metrem. Gdy wreszcie docieramy do lotniska, uciekamy w bok od monstrualnego węża samochodów czekających na podjazd pod terminal. Wylot mamy późnym wieczorem, ale gdyby pójść pieszo, może być szybciej.
Gdy uciekamy z korka, pozostaje znaleźć hotel, który jest schowany w bocznych uliczkach, trudno było, ale się udało. Cisza, po całym dniu w zgiełku, od ciszy aż mi dzwoni w uszach. Jeszcze formalności i wleczemy się do pokoju. Jest szesnasta trzydzieści. Sto sześćdziesiąt kilometrów do pokonania, zajęła nam od wyjścia z domu sześć godzin. Cały dzień w plecy, tak jak mówiłem.