Udajemy się w morską pogoń za żółwiem. „Snorkeling Trip, three islands”, podstawowa wycieczka na morze organizowana na Gili Trawangan. Ceny od 100 do 150 tysięcy rupii, czyli od 30 do 45 złotych. Czyli niskie. W cenie łódka i sprzęt do nurkowania. Klasyk, gdzie morze i rafy tak pełno takich wycieczek. Żółwia widziałem wczoraj na plaży i to z najbliższej możliwej odległości. Co będzie tym razem?
Pogoda idealna na taką wyprawę, od rana mamy całkowicie bezchmurne niebo i prawie żadnego wiatru, widoczność w wodzie powinna być znakomita. Łódź jak łódź, zwykła krypa, w którą upchnięto tyle ludzi, ile tylko się da. Komfortu nie będzie.
Pierwsze miejsce do nurkowania, koło Gili Trawangan, całkiem niedaleko od naszej plaży. Ale z brzegu to bym raczej się nie odważył tak daleko popłynąć. Zasadnicza przestroga dla wszystkich pływających w tej okolicy. Wszędzie są tu silne prądy morskie. Ich zlekceważenie może się skończyć tragicznie, dlatego zalecam słuchania skippera, który dokładnie objaśnia gdzie i jak pływać. Nawet przy brzegu też trzeba uważać, co już wcześniej opisałem.
Schodzimy do wody, rafa jak rafa, mocniej niż skromna, jak na to, co w życiu widziałem. Ale popływać w krystalicznie czystej wodzie i popatrzeć w dół warto. Sporo korali i ryb, można znaleźć ciekawe rzeczy, zwłaszcza w pobliżu głazów i wypiętrzeń. Rafa kończy się bardzo stromym spadkiem, za nim jest już tylko wielki błękit.
Gdy czas powoli się kończy dostrzegam żółwia, płynę za nim aż schował się pod skalnym nawisem na dnie. Wynurzam głowę i widzę, że sporo mnie zniosło od łodzi. A to była tylko chwila, naprawdę trzeba uważać. Musiałem włączyć wyższy bieg, żeby szybko wrócić, aż się trochę zasapałem. Biorąc pod uwagę to, że łodzi może być więcej, naprawdę trzeba uważać, żeby nie narobić sobie kłopotu. Skipper wczoraj miał klienta, który wyszedł na inną łódź. Pod łodzią widzę innego, małego żółwia, początek wycieczki a ja już je widziałem.
Drugi punkt programu jest zupełnie idiotyczny. U wybrzeży Gili Meno, ktoś postawił na dnie grupową rzeźbę, przedstawiającą krąg ludzi. Pewnie dla turystów. Łodzi i ludzi mrowie, opłynąłem to i po zabawie. Można jeszcze trochę pomyszkować, bo jest bardzo ładnie. W płytkiej wodzie jest cała masa korali w znakomitym stanie. Pływają w niej ładne kolorowe rybki, gdyby to był mój pierwszy raz, to bym się zachwycił, ale nie jest. Wracam na łódź.
Teraz lądujemy na Gili Meno. Cisza i spokój, wyspa porośnięta bujną roślinnością, częściowo namorzynami. Wąską ścieżką idziemy zobaczyć jezioro na samym jej środku. Niewielkie bo wyspa jest bardzo mała. Meno rozsławiona znaną książką i filmem jest urocza, nic tu nie zmąca wakacyjnego wypoczynku. Nie ma żadnych klubów i nocnych harców, zupełne przeciwieństwo Gili Trawangan, idealne miejsce dla kompletnego relaksu na bajecznych plażach obmywanych przez krystaliczne turkusowe wody. Dla zakochanych, rodzin z dziećmi i zmęczonych życiem to miejsce idealne.
Płyniemy dalej, tym razem do sanktuarium żółwi, tuż koło koło północnego końca wyspy. Tu prąd jest szczególnie silny. Skipper wysadza nas do wody i nakazuje płynąć równolegle do brzegu, a sam powoli podąża za nami. Trzeba uważać, bo można niezamierzenie popłynąć aż na Lombok.
Rafa marna, ale mają być przecież żółwie, te wielkie. W końcu widziałem z z daleka ogon jednego z nich. Lala był najbliżej, a nie się nie chciało gonić a nimi, i tyle go widziałem. Gosia miała więcj szczęścia, widziała na głębokiej wodzie olbrzyma i drugiego, małego. I to wszystko niestety.
Teraz Gili Air, trzecia wyspa archipelagu, najbardziej dzika i ledwo zamieszkana. Nawet prąd jest tu tylko kilka godzin dziennie, chyba nie jest to odpowiednie miejsce na pobyt. Nie schodzę do wody, wolę wypić kawę z puszki i podelektować się widokami. Są niesamowite, jesteśmy o krok od Lomboku, jego majestatyczne góry wznoszące się stromo nad brzegiem morza robią wrażenie.
Oj zapomniałem o czymś istotnym. Patrząc w kierunku Bali możemy wreszcie zobaczyć stratowulkan Agung, sprawcę naszego nieszczęścia. Robi drań wrażenie, jest naprawdę wielki. Z krateru unosi się mała wstążka siwego dymu, prawie nie do rozpoznania, ale jak się wpatrzyłem, nie mam wątpliwości, drań dalej dymi ale bardzo spokojnie. W każdej chwili może jednak dojść do erupcji. Niech go diabli wezmą drania jednego.
Na koniec lądujemy na Gili Air na obiad. Nie było nawet tak drogo jak się spodziewałem, za to bardzo smacznie. Posiedzieliśmy godzinę przy stoliku na brzegu morza, kolejny widok z „raju”, zaczynam przywykać, ale dla tych, co pierwszy raz, dech zatykać może. Jest naprawdę pięknie.
Po południu fale są zawsze większe, gdy wracamy do domu buja naprawdę poważnie i od czasu do czasu oblewa nas pianą z rozbijanych dziobem fal. Na ochłodę, bo gorąco jest bardzo.
Wracamy do domu, to był bardzo piękny dzień, pełen niezapomnianych widoków. Tylko tych żółwi mało, ale nie zawsze masz to co chcesz i trzeba się z tym pogodzić.