Nowy początek, jedziemy na Gili Trawangan. Mamy tą przewagę, że mieszkamy bardzo blisko Padang Bay, skąd wypływają szybkie łodzie na Gili. W Azji takie rzeczy, jak oczekiwana czy nieoczekiwana, zmiana miejsc, załatwia się w najprostszy z możliwych sposobów. Nam wszystko załatwia kierowca taksówki z hotelowego teamu. Koszt w dwie strony około 700 tysięcy rupii, czyli około 210 złotych. Można oczywiście szukać nieco taniej, ale my nie mamy gdzie, bo mieszkamy na zabitej wsi. Umawiamy się więc z taksówkarzem na 11:30, zostawiamy Anom Beach i jedziemy do Padang Bay. Nie mija pół godziny i jesteśmy na miejscu. Uwaga, przestrzegam wszystkich, którym by się zachciało tu wypoczywać, są takie oferty. To port promowy i to co nazywają plażą, pełne łódek, łódeczek i niezmierzone góry śmieci. Woda niby turkusowa, jak trzeba, ale brudna jak diabli tasmańscy. Absolutnie trzeba unikać, bo na zdjęciach w folderach wygląda zupełnie inaczej. Port jest po prostu koszmarny, brud, smród i ubóstwo. Ale działa, a to nas wyłącznie interesuje.
Tłok straszny, mnóstwo ludzi czeka na promy, a one pływają, jak chcą. O żadnych sztywnych godzinach, mimo że bilety sprzedają na określoną godzinę, raczej mowy nie ma. My czekaliśmy na nasz ponad półtorej godziny. W międzyczasie tłum falował we wszystkie strony, raz gdy coś przypłynęło, wtedy pół godziny trwało jego opróżnianie. Potem drugie pół na załadunek. W międzyczasie przypływał kolejny i czekał na miejsce przy pirsie. Nie ma lekko, w drodze powrotnej będzie to samo, wiemy to z relacji, tych, którzy już tu byli.
Wreszcie ruszamy, kabina jest klimatyzowana, jest też otwarty pokład, ale polecam tylko tym, o mocnych nerwach, bo buja a poza tym wszyscy wracali z góry całkowicie mokrzy. Już lepiej siedzieć i patrzeć się przez zalewane wodą okna. Prom jest szybki, ma sześć ogromnych silników, które z rykiem pchają go mocno do przodu. Brzegi bali przesuwają się, jakbyśmy autostradą pomykali. Rejs trwa półtorej godziny, po których pojawiają się wreszcie brzegi trzech małych wysepek.
Najpierw lądujemy na Trawangan, pora wychodzić, prosto na plażę po schodni, nie ma problemu. Teraz obsługa wynosi walizki a na plaży tłum czeka na załadunek. Nie sposób odgonić od siebie naganiaczy, którzy oferują hotele, promy na Meno i Gili Air oraz inne eventy. Uciekamy jak najszybciej. Możemy toczyć się na piechotę po „promenadzie”, ale nam się nie chce. Wynajmujemy dwa wózki z konikiem, w sam raz mieszczą się w nim dwie osoby i dwie walizki. Pięć minut klimatycznej jazdy, docieramy pod hotel.
Pierwsze wrażenie, coś na kształt Koh Lipe w Tajlandii, ale wszystko jest większe bo wyspa większa. Po prawej stronie plaża z widokiem na Gili Meno a za nią widać góry Lombok. Wygląda to absolutnie znakomicie. Po lewej sklepy, knajpy i hotele. A środkiem płynie w obie strony potok ludzi, rowerzystów i konnych zaprzęgów. Kto chce zaznać absolutnego spokoju, niech omija Trawangan z daleka. My mieliśmy tydzień z dala od wszystkiego, chcemy jakiejś odmiany, i tu zdecydowanie będzie inaczej.
Podobnie, jak na Koh Lipe jest niezbyt pięknie, chaotyczna zabudowa i wszechobecny bałagan, za czysto też nie jest. Ale przy Padang Bay to sterylne miejsce. Nie ma na całej wyspie żadnych normalnych dróg i żadnych pojazdów mechanicznych. Tylko rowery i dwukółki. Wygląda to dziwnie ale ciekawie.
Hotel mamy na rogu bocznej uliczki, od jej strony są wejścia do kolejnych willi. Nasza jest pierwsza, niestety, od ulicy. Ale w środku jest w miarę cicho, poza tym nocne życie kwitnie w innym miejscu, w pobliżu portu i na południe od niego. My mieszkamy na północy.
Ale najważniejsze jest w środku, willa dla czterech osób z dwoma pokojami. Najpierw jednak, zaraz za drzwiami, mamy pokój z dużym stołem. Jest też lodówka i lada czajnikiem oraz „służbowy” baniak z wodą. Jest tu też dodatkowa łazienka, w pełni wyposażona.
Dalej mamy patio, z którego wchodzi się do pokoi. To jest clou wilii, na środku basen z jaccuzzi pod otwartym niebem, prześlicznie urządzony. Pogody ducha strzeże spory posąg Buddy. Całość jest urządzona po prostu przepięknie i dość wystawnie.
Pokoje są duże, po trzydzieści metrów z ogromnym łóżkiem. Do tego kanapka, biurko i stoliki nocne koło łóżka. Każdy pokój ma oczywiście własną łazienkę, z prysznicem. Drzwi są szklane, polecam zostawić otwarte, bo można w nocy na nie wpaść i nieszczęście gotowe. Zwykle nie stać nas na takie luksusy, ale teraz było „last minute”, 60% zniżki. Płacimy po około 1200 złotych za sześć dni.
Do tego dochodzi obfite śniadanie, czy będzie smaczne, zobaczymy jutro. Na razie czytamy menu, wybór nie za duży, ale „continental breakfast” to nie jest. Jutro napiszę szczegóły. Z dodatków należy też wspomnieć o dobrze chodzącym wifi, trafiło nam się sześć dni luksusu.
Jesteśmy potwornie głodni, idziemy na deptak i szukamy czegoś za rozsądną cenę. Z tym jest problem, czego zresztą się spodziewaliśmy. Cen z warungów w Candidasie tu nie ma. W pierwszej knajpie wszystko po około sto tysięcy, stanowczo odpada. Druga podobnie, trzecia nie. Tu jest o połowę taniej. Moja rada, szukaj knajp z dala od hoteli i willi z basenami, tu zdzierają po australijsku. Ponieważ konamy z głodu, siadamy i zamawiamy. Soki są po 20 tysięcy, curry za 45, kurczak pieczony z frytkami i wybranym sokiem 65, duży Bintang 40. Na Bali było taniej, ale na takich wyspach jak Gili zdzierają, bo mogą. I uwaga, tu się dolicza podatki i obsługę w sposób, jaki komu wygodny, wszędzie inaczej. Konia z rzędem temu, który zgadnie jaki ten podatek jest naprawdę, oszukują jak mogą.
W sklepach też drogo i cen na półkach nie zobaczysz, rżną ile wlezie. Kupiłem sok z guawy, przy kasie nabili 50 tysięcy, co ja w Brukseli jestem, czy co? A guawa rośnie pewnie w Europie, a nie tutaj. Dlatego pewnie tyle tu kosztuje. No dobra, jutro będzie czas, poszukamy czegoś poza „promenadą”. Już znalazłem ulicę „na zapleczu”, równoległą do głównej, gdzie ceny w knajpach są zdecydowanie niższe. Między 25 a 50 tysięcy za porcję. Jeśli gotują, tak jak w Candidasie, to jesteśmy w domu.
Na dziś już stanowczo dość, jeszcze tylko dokonujemy zakupu „specjalnego”. Tu też zdzierają, nawet się kanalia „podatkiem” tłumaczył, ale i tak jest taniej niż w stołecznym mieście Warszawie. I jeszcze mówił, że towar importowany, z Polski chyba.
Pora więc na chillout, wieczór w eleganckiej, przestronnej willi z finałem w postaci meczu Francja – Argentyna, ten jest o dziesiątej wieczorem, może jakoś dam radę. Następny o drugiej w nocy, zdecydowanie odpada. Żegnam Was więc czule z Gili Trawangan, już jest dobrze, a może będzie jeszcze lepiej.