Tym razem tłoku w środku nie ma. Wiesławowi wypadł dysk, więc kupił na ten lot „okazyjny upgrade” do klasy biznes. Za jedyne dwa tysiące od łebka, prawda, że tyle, co nic. Ale dzięki temu jest szansa, że ich miejsc nikt nie kupił. Czekamy nerwowo, a gdy samolot rusza, Gosia przesiada się na wolne miejsce i mamy swoją klasę „biznes”, czyli po dwa fotele dla nas i to całkiem za darmo. Dzięki ci Wiesław za tak hojne dary.
Gosia „odeszła” zaraz po starcie. Jeszcze wziąłem jej kolację, ale i tak jej nie zjadła. Ja też idę spać, wziąłem pigułę nasenną i lulu. Pobiłem swój rekord, spałem całe pięć godzin. Gdy się obudziłem zostało cztery godziny z dziewięciu i pół.
Po kolacji Gosi i tego co sobie zostawiłem na później, ani śladu, wszystko starannie posprzątane.
I coś jeszcze, gdy zabierałem się spać już świtało, ale na szczęście załoga kazała pozamykać okna. Będziemy lecieć cały dzień, bo w Denpasar lądujemy pół godziny przed zmrokiem. W ten sposób będziemy na miejscu równo dobę po wylocie, gubiąc po drodze sześć godzin różnicy stref czasowych.
Na razie okna dalej szczelnie zamknięte, jakby była noc. To powszechna praktyka linii lotniczych na długich dystansach, jak się pasażerów spać położy to znacznie mniej kłopotów. Na dwie godziny przed końcem podali śniadanie. Dość dziwne, skoro tak naprawdę jest już lekkie popołudnie. Może być kłopot, bo nie wiadomo jak na takie pomieszanie pór dnia zareagują nasze organizmy.
Wreszcie najdłuższa w naszej historii podróż dobiega końca. Przynajmniej jej podniebna część. Jeszcze tylko osiemdziesiąt kilometrów z lotniska do hotelu i będzie po wszystkim. Ale tak łatwo nie było, bo zapomniałem, że wylądowaliśmy na Bali a tu nikomu nigdy się nie śpieszy. A najbardziej chyba nie śpieszyło się bagażowym. Na taśmie walizki jadą systemem, jedna co dwadzieścia metrów a wokół czterysta osób czekających na swoje bagaże. No to jak będziemy mieli pecha, to się zejdzie. I dokładnie tak było. Ludzi ubywało a naszych walizek jak nie było tak nie ma. Zacząłem się naprawdę obawiać, że w końcu nam to też musi się w końcu przydarzyć. W końcu, gdy zostało już tylko dokładnie kilka osób, wyjechała moja. Ale bagażu Gosi dalej nie widać. W końcu przyjechała, ale tabliczka z napisem koniec. No to koniec, tak sobie myślę. Teraz będzie pewnie z godzina wypełniania formularzy i diabli wiedzą co dalej. I wtedy zza zakrętu wyjechała jedna samotna walizka. Im była bliżej tym bardziej była podobna do tej, na którą czekam a na końcu się nią po prostu okazała. Co za ulga.
Artama czekał na nas i nie wykazywał żadnych oznak zdenerwowania, ale tym razem, w przeciwieństwie do panów bagażowych, bardzo nas to uradowało. Noc już czarna a droga do domu daleka. Gdy w końcu dojechaliśmy do Candidasy, mieliśmy już serdecznie dość wszystkiego. A i tak mieliśmy szczęście, bo w sobotę późnym wieczorem ruch był jak na Bali minimalny.
Jeszcze tylko rytuał recepcyjny i mamy swój własny Balijski dom. I to bez przenośni, mieszkamy w piętrowym, autentycznie balijskim domu, krytym strzechą. Parteru nie ma, jest w nim ołtarz i zaplecze recepcji. Na pietrze są dwa duże pokoje z łazienkami i trzy tarasy. Po jednym dla każdego ,pokoju i jeden wspólny pośrodku. Do tego trzy stoliki i sześć foteli, z widokiem prawie na morze. Jakby zdjąć dach z restauracji to by było całkiem jak najdroższych hotelach z „ocean view”.
Jest już sporo po dziewiątej wieczorem, knajpa zamknięta, a ja jestem głody. Ale na Bali nikt głodnym długo nie pozostanie, dosłownie kilka kroków obok jest czynna restauracja w sąsiednim hotelu. Nie wiem, jakie będzie jedzenie, ale jest po prostu cudownie. Jakby ktoś świat zaczarował, wszystko się nagle zmieniło. Nic tylko cisza, moderowana szumem oceanu oraz tropikalna roślinność pogrążona w mroku nocy, rozjaśnianym nielicznymi światełkami i kolorowymi lampionami. Pośrodku tego urocz restauracja bez ścian, też z widokiem na morze. Jeśli jeszcze jedzenie dorówna scenerii.
Dorównało, kurczak smażony z warzywami był boski a porcja słusznej wielkości. Jak na niecałe dwie dychy, które kosztował, najadłem się po korek i ze smakiem. I tak będzie przez cały tydzień, nie da się schudnąć, mowy nie ma. Tym bardziej, że wziąłem na wynos jeszcze kanapki z avocado i frytkami, gdyby mnie w nocy głód obudził.
Mamy jednak już całkiem dość, idziemy spać. Pewnie widzieliście na zdjęciach reklamujących hotele w tropikach łóżka z moskitierami. Mnie zawsze kojarzyły się z luksusem, na który mnie nie bardzo stać. A tu proszę bardzo, wielkie bambusowe łoże ze stelażem, na którym rozpięto moskitierę. A nad tym wszystkim powoli kręci się ogromy wiatrak, no całkiem jak na filmie o bogaczach w tropikach. Nad głowa widzimy strzechę od środka, kilka metrów nad naszymi głowami. Wiesław, znów ci jesteśmy wdzięczni, będzie nam się tu cudownie mieszkało.