Jeśli jest coś, co może mnie odwieść od podróżowania to jest to droga, jaką musimy pokonać, żeby z Ursynowa przedostać się do Modlina. Przez nasze „ukochane” Łomianki. Bez względu na to, kto w tym kraju rządzi, nawet „dobra zmiana” nie jest w stanie sprawić, żeby ta droga była przejezdna. Nawet w planach ta wylotówka jest przewidziana do wykonania na samym końcu, mało tego, cała droga na Gdańsk będzie wykonana już wkrótce, ale tylko od Łomianek. Tego jednego fragmentu nikt nie potrafi zrobić. Na działkę już jeździmy autostradą A2 i być może do Modlina też będzie szybciej na przykład przez Łódź albo nawet Poznań. Bo Łomianek już niedługo nie przejedzie nikt.
Wiem, że jest piątek, ale dopiero czternasta, dlaczego te tysiące kierowców nie jest jeszcze w pracy. Korek zaczyna się na Ursynowie i kończy za Łomiankami, daleko za Łomiankami.
Co ja Wam zresztą będę opowiadał, proszę bardzo wydruk z Google Map. Słowo daję, że go nie przerabiałem, samo tak pokazało. Co z tego, że akurat ustawiony był rower, jako środek lokomocji, samochodem jest gorzej.
Jak to się potocznie mówi, między Ursynowem a Modlinem, wszystko stoi. To samo, jak się okazało, nie to samo, mieliśmy dwa tygodnie temu, ale dziś jedziemy zdecydowanie przed godzinami szczytu. A jest o wiele, wiele gorzej.
Nawet w całym serialu „Iron Majdan” nie ma szans paść aż tyle „grubych” słów, jakie ze mnie wyszły zanim dojechałem do Łomianek. Bangkok odpada, tam takich korków jak na Wisłostradzie nie ma. Ulica jest, ruchu nie ma.
A gdy już z niej zjechaliśmy, zrobiło się jeszcze gorzej. Burmistrz Łomianek nastawiał swego czasu świateł na przejściach dla rowerzystów przez drogę najwyższej kategorii i teraz milion samochodów stoi w Łomiankach i robi im „mikroklimat”. Ale staruszka z rowerem pod pachą nie musi objeżdżać całej wsi, ma pasy co sto metrów.
Nie wiem, co zrobię następnym razem, bo alternatywne drogi są dokładnie takie same albo jeszcze gorsze. Może przez Kazuń, dwa razy dalej, ale kiedyś tamtędy jechałem i przynajmniej jechałem a nie stałem gryząc kierownicę z bezsilnej wściekłości. Grabarczyk i Nowak, jak ja Was kiedyś dorwę.
Teraz to mi wesoło, ale wierzcie mi, na każdym skrzyżowaniu miałem ochotę zawrócić do domu, bo byłem pewien, że tym razem nam się nie uda.
Mało tego, zarezerwowałem miejsce na podobno należącym do spółki Lotnisko Modlin parkingu P7. Dlaczego? Bo spółka doszła do wniosku, że konkurencja licznych parkingów prywatnych wokół lotniska jest „nieuczciwa” i postanowiła im to konkurowanie wybić z głowy. Jak? Ano zmodyfikowali prawo do darmowego podwiezienia pasażera pod terminal tylko i wyłącznie do autobusów i pojazdów prywatnych. Te też by pewnie skasowali, ale prawo im tego zabrania. I teraz dowożąca i wywożąca klientów obsługa prywatnych parkingów musi za każdy wjazd bulić po dwadzieścia pięć złotych. Cena parkowania „poszybowała”, więc o równe pięć dych, wszędzie. Ale nie na parkingach należących do spółki. Oni za wjazd płacić nie muszą. To się nazywa „model biznesowy” właśnie.
Dlatego zrezygnowałem z naszego stałego miejsca postojowego i zarezerwowałem parking P7 w okolicy Zakroczymia. Co zarezerwowałem nie wiem do dzisiaj, bo jak wjechałem na parking z takim, że właśnie szyldem, to oczywiście byłem w zupełnie innym miejscu. Właściciel powiedział, że tamten nazywa się PA7 i jest jeszcze dobre pięć kilometrów dalej. A zostało nam tylko nieco ponad godzinę do odlotu. Jeśli będzie kolejka do kontroli to już mamy posprzątane. Zapłaciłem więc z „górką” i za pięć minut jesteśmy na lotnisku.
I tu kompletna zmiana sytuacji. W terminalu pusto, do kontroli nie ma żadnej kolejki, więc mamy prawie godzinę czasu wolnego. Ale adrenalina po „czelendżu” zeszła mi dopiero w powietrzu.
Jak już pisałem, nie mam żadnej koncepcji, co dalej, ale na drugi raz pewnie zawału dostanę. Chyba, że rzeczywiście wyjedziemy na tyle wcześnie, jak byśmy mieli jechać rowerem, wtedy na pewno się nie spóźnimy. Tak zrobię, puki czegoś innego nie wymyślę. Ale na razie wsiadamy do samolotu, ja z przodu, Gosia z tyłu. To wynik nowej „polityki” zarządzania miejscami w samolotach Ryanair.