Do Hong Kongu przylatujemy nocą. Co jest Macau, co Hongkong Island a co Kowloon, nie wiadomo. Lądujemy na wyspie Lantau, a właściwie, to na sztucznej wysepce koło niej, bo lotnisko jest na sztucznym lądzie wydartym morzu. Światła dolotowe pasa są umieszczone na barkach zakotwiczonych na wodzie.
Lotnisko jest ogromne, i pełno tu Chińczyków. Właściwie poza nimi nikogo tu nie ma. Długa droga do wyjścia, bardzo długa. Dwa długie przystanki specjalnym pociągiem. Wreszcie docieramy do kontroli paszportowej. Dla obywateli UE to szybka formalność. Za to znów długo czekamy na bagaże. A czas leci, już późna pora się robi.
Kupujemy za 250 hkd karty Octopus, 50 kht kaucji i 100 na przejazdy. Teraz marsz do autobusu, na taxi nas raczej nie stać. Jedziemy Airport Express A11. To specjalne dwupiętrowe autobusy ze stojakami na walizki. Jazda na wyspę zajmie nam koło godziny.
Pierwsze osiedle mieszkaniowe pokazuje jak wygląda Hong Kong. Wielkie mrowiskowce z małymi komórkami do mieszkania. Po pokonaniu tunelu jesteśmy w centrum. Masa krętych ulic i budynków wyższych niż da się z autobusu zobaczyć. Na Henessy Road kłębią się tłumy. Jest późny wieczór ale miasto tętni życiem. Wszystko jest otwarte. Wysiadamy przy Sugar Street.
Jeszcze ze 300 metrów i docieramy na Paterson Street. Wejście A, ledwo widoczne pośród kolorowych witryn eskluzywnych sklepów. Na 3 piętrze jest recepcja. Płacimy i idziemy z recepcjonistką na zewnątrz. Pokoje mamy w wejściu B. Na 2 piętrze. Nawet nie ma gdzie postawić walizki. Ale to cały Hong Kong. I taka przyjemność kosztuje 250 pln za noc. W Tajlandii byłby luksusowy apartament.
Mamy tak dość, że natychmiast idziemy spać. To nie jest zabawa dla starszych panów.