Wisznu chyba się dowiedział, że lecimy w jego rejony, bo zesłał nad Polskę malezyjskie upały. Brakuje mi tylko popołudniowej burzy i już bym się czuł jak w Kuala Lumpur. Ale nie można mieć wszystkiego. Puki co siedzę w domu, wszystkie okna szczelnie zamknięte bo na zewnątrz termometr pokazuje coś koło czterdziestu stopni. To kolejny argument żeby uciekać do Malezji, tam przynajmniej wszędzie jest klimatyzacja. Co roku obiecuję sobie, że odżałuję ten tysiąc pln i wreszcie kupię jakiś klimatyzator ale jak zwykle, kiedyś. No to mam za swoje. Psy szukają na podłodze jakiegoś chłodniejszego miejsca i śpią cały dzień. Ale za to jak wreszcie wylądujemy w KL to żadnego szoku termicznego nie będzie.
Dałem niezłego ciała z biletami, więc choć lecimy podobno najlepszą linią świata, w tym roku wygrał Etihad, to nie dość, że mamy dwie przesiadki to jeszcze w Abu Dhabi sześć godzin przerwy. I to w najgorszym, nocnym czasie gdy łeb wali się na kolana a strach zasnąć, bo samolot czekać nie będzie. Chyba, że będziemy czekać przy wyjściu to nas pewnie obudzą.
Za to do listy krajów, które "odwiedziliśmy" dopiszą nam się Serbia i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Startujemy rano ale w KL będziemy po południu bo "załapiemy" siedem godzin różnicy czasu. Zanim dojedziemy do Pacific Express będzie już popołudnie, czyli pewnie burza. Jak nie padniemy do łóżka to pójdziemy oczywiście do "Zakhiego". Już mi ślinka leci na myśl o kurczaku Tandoori i ukochanym Roti Canai. I ta kawa z kufla.
Na razie walizki stoją przy drzwiach, psy nerwowo na to patrzą ale jak im żona dostarczy babcię to będą tak szczęśliwe, że nas puszczą bez problemów.
Następny wpis pewnie będzie w poniedziałek, bo nie wiem czy w podróży da się wifi złapać. W Belgradzie nie ma czasu, może w Abu Dhabi.
Tak czy siak, długa i daleka droga przed nami.