Ci, którzy mnie znają wiedzą, ze jestem nie tylko przezorny ale i ubezpieczony. Ty razem, jak zwykle, miałem wszystko opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Miałem mapy i nawigację w telefonie, te 500 m z dworca kolejowego do hotelu Vijaja mogłem przejść z zamkniętymi oczami. Niestety, nie przewidziałem jednego.
Po drodze trafiła nam się czynna jeszcze o tej porze kawiarnia, więc postanowiliśmy wpaść na jedną kawę "na dobry sen". Barister pyta się debil, czy ja umiem sobie tą kawę zaparzyć czy ma podać "ready to use" , a ja mu na to, że jak jak pierwszą kawę robiłem to jego jeszcze w planach nie było. Cała kawiarnia się śmiała.
Posiedzieliśmy nad kawą aż do zamknięcia, co tam, tylko głupie pół godziny.
Wychodząc zapytałem na wszelki wypadek barmana którędy do Vijaja Hotel. Okaząło się, że to jest blisko "to the left".
No, i zaczęło się Las Amsterdam Parano. Poszliśmy "to the left" a potem " to the right" i "zuruck" aż zagubiliśmy się w świecie barów, kawiarni, burdeli i co komu jeszcze do szczęścia potrzeba.
Do tego zaczął padać deszcz, czarne chmury spowodowały, że moja Nokia zgubiła wszystkie satelity i zostaliśmy się LOST w samym centrum dzielnicy czerwonych latarni. Jedyne, czego brakowało to inwazji nietoperzy, ale ja od grzybków trzymam się z daleka, nawet jak mrugają do mnie z każdej wystawy, czego właśnie doświadczałem.
Próbowałem metodą opisywaną w literaturze jako ruchy Browna, poruszając się cząsteczki w szklance wody, znaleźć hotel ale nie była to dobra metoda.
Postanowiłem więc użyć starej indiańskiej metody, czyli złapać języka. To też nie był dobry pomysł. 99% ludzi na ulicy to byli albo turyści, albo autochtoni w stanie tak mocno wskazującym na spożycie, że słowa powiedzieć nie mogli. Bo kto, do jasnej cholery o północy w środku Amsterdamu oczekuje czegoś innego, tylko ćpun chyba jakiś.
Więc znowu poruszamy się w kółko po tych samych ulicach i nijak z zaklętego kręgu wyjść nie możemy. Wnerwiłem się i postanowiłem dopaść języka inaczej. Wpadłem do knajpy i łapię kelnerkę, Polka, nie ma pojęcia o żadnym Vijaja Hotel, barman Peruwiańczyk, o święta lamo azteków, nic z tego.
Ni zrażony wpadam do drugiego baru, tu trafiam na ... chińczyka. Czuję się jak w Bangkoku, może jeszcze jedną kawę i będzie mi wszystko jedno. Ten ma komputer i Google Maps, ale i tak nic z tego. Tłumaczy mi zawile a ja łapię tylko "to the left". No i poszliśmy "to the left" a potem " to the right" i "zuruck". Znowu te same ulice i te same bary.
Wreszcie jest odmiana. Trafiamy na wielki i ciemny kościół otoczony brukową uliczką. Idziemy więc zgodnie z zasadą "to the left". Kościół ciemny i opuszczony, czego nie można powiedzieć o kamieniczkach na przeciwko, gdzie z okienek mrugały do nas urocze panienki o dosyć swobodnych sądząc ze strojów obyczajach. Żona wpadła w chichot i pyta, gdzie ja zamierzam iść. Więc zawróciłem, i to był straszny błąd. Byliśmy już 50 m od bazy.
Na szczęście kolejny "język" zawrócił nas z powrotem pod kościół każąc iść do końca aż trafimy na kanał, przy którym od razu triumfalnie zobaczyłem migający do mnie perskim okiem Viajaja Hotel.
Nie masz to jak tradycyjny hinduski hotel w samym środku Amsterdamu. Pan Recepcja próbował zmusić mnie do wypełnienia jakiś kartek meldunkowych ale jak zajrzał w moje przekrwione oczka, to od razu dał spokój, skopiował nasze ID karty i poszliśmy spać.
Ale najpierw trzeba było zdobyć Annapurnę, takich schodów na trzeźwo nie widziałem, a po kawie to musieliśmy po drodze założyć dwa obozy pośrednie. Wreszcie doczołgałem się z plecakiem w zębach do drzwi, wciągnąłem się do środka i byliśmy na miejscu.
Więcej grzechów nie pamiętam, i nie proszę o odpuszczenie, niech tak zostanie na zawsze, światło zgasło.