Rano, gdy otworzyłem oczy, demony nocy poszły sobie precz razem ze śniadaniem, bo była już prawie jedenasta. Tak więc, nie zjedliśmy wypasionego śniadanka (w niedzielę też) i trzeba było obejść się zapasami zabranymi z kraju. Na szczęście moje pokolenie dobrze wie, co to znaczy, że człowieka na coś nie stać i wziąłem ze sobą wałówkę na trzy dni. Miałem ich wszystkich głęboko w dupie. Nie zapowiada się, że pracodawca podniesie mi czterokrotnie pensję więc przepaść między „zieloną wyspą” a „eurozone” jest jak na razie nie do zasypania. Dobrze, że nie muszę żreć paprykarzu szczecińskiego i chleba chrupkiego, to się zmieniło zdecydowanie na plus.
Po „śniadaniu” idziemy zobaczyć „mistrzów”. Wczorajszy deszcz był łaskaw sobie pójść precz, wyszło słońce i my też wyszliśmy na zewnątrz. I wszystko stało się jasne, okazało się, że nocą łaziliśmy dosłownie w kółko nie dalej jak 200 m od hotelu a topografia centrum jest raczej prosta. Na dodatek oczywiście Nokia zaskoczyła i byłem znów „wired” do satelity.
Poczłapaliśmy przez Nieuwmarkt do Albet Cuypt Markt, gdzie nawet biedak z Bolanda Republic może coś kupić, w końcu to najtańszy bazar w mieście. Amatorom zakupu pamiątek i serów polecam, ceny naprawdę okazyjne, da się kupić kilo dobrego sera za 5 euro.
Po „lunchu” nad uroczym kanałem, w końcu ciężko by było znaleźć coś innego niż urocze miejsce nad uroczym kanałem, idziemy zobaczyć „Masterpieces” do RijksMuseum. Holendry wpadły na kretyński pomysł i remontują naraz chyba wszystkie muzea, więc nie tylko Museum Van Gogha jest pokazywane gdzie indziej i w okrojonej wersji, ale Rijksmuseum także. Ale „masterpieces” są.
Nie sądzę żebym to właśnie ja miał Rijksmuseum polecać, więc polecać nie będę. Nam się podobało, bardzo nam się podobało.
W drodze powrotnej zwiedziliśmy Albert Hijn Supermarket tuż za placem Dam, też polecam, zwłaszcza miłośnikom złotych trunków.
Po południe spędziliśmy w kawiarni, aż złapał nas wieczór. Tym razem daliśmy sobie radę bez Nokii, było zajefajnie.